Bieg Kobiet 2017 – Gdynia

Wczoraj minął równo rok, od mojego pierwszego startu w zawodach biegowych. 30.04.2016 brałam udział w Biegu Kobiet w Gdyni, który zauroczył mnie i skłonił do brania udziału w tego typu eventach. Wczoraj, dokładnie rok od tego wydarzenia, odbyła się kolejna edycja Biegu Kobiet. Jak nie trudno się domyślić, MUSIAŁAM tam być i oczywiście biec.

Zeszłoroczny bieg był bardzo stresujący. Nigdy nie byłam na czymś takim, nie wiedziałam o co chodzi, nie miałam pojęcia jak to działa, co robić i czy w ogóle jestem w stanie przebiec taki dystans w określonym czasie. Wczorajszy lęk wiązał się z czym innym: totalnym brakiem przygotowania. W ostatnim czasie praktycznie nie biegałam. Zdrowie, a raczej jego brak, wstrzymało mnie z treningami na pewien czas. Później ciężko było wrócić do aktywności. Praca, lenistwo i co raz gorsze wyniki badań także nie były tu pomocne. Przebiegnięcie nawet głupich 100 metrów mnie wykańczało. Można zatem powiedzieć, że byłam totalnie nie przygotowana do tego biegu i poważnie zastanawiałam się czy w ogóle zdołam go ukończyć. Tak jak w zeszłym roku, uznałam, że w razie czego w ciągu godziny zdołam się nawet doczołgać na metę. A przypomniawszy sobie atmosferę jaka towarzyszyła imprezie w zeszłym roku, niemal całkowicie przestałam się tym przejmować. Co za różnica, o której dotrę na metę? Przecież nie o to tutaj chodzi.

A no właśnie, a o co chodzi? Tym co nie wiedzą to mówię, a tym co wiedzą – przypominam: Bieg Kobiet, to bieg promujący profilaktykę raka piersi. Świetna inicjatywa autorstwa Marzeny Michalec (Kobieta w biegu), która z powodzeniem istnieje od kilku lat i sukcesywnie rozprzestrzenia się po całej Polsce. Event tak pozytywny i pełen energii, że wciągnął mnie w bieganie w zeszłym roku. A jak to było w tym roku?

Ten rok był trochę inny. Przede wszystkim dlatego, że już wiedziałam jak to było na poprzedniej edycji. W międzyczasie zdążyłam zaliczyć także inne imprezy biegowe. Już wiedziałam z czym to się je, miałam pewne oczekiwania. A wiadomo, jak się ma oczekiwania, to bardzo łatwo im nie sprostać. Nie powiem, że tegoroczna edycja mnie zawiodła, bo tak źle nie było. Nie mniej uważam, że wypadła gorzej niż jej poprzedniczka. Choć całkiem możliwe, że to subiektywne odczucie.

Przede wszystkim brakowało mi zespołu L’ombelico del Mondo, lub jakiegoś zastępczego czegoś, co dawałoby mega kopa. Muzycznie dawali olbrzymiego powera, w tym roku tego powera mi zabrakło. Nawet rozgrzewka wyglądała o wiele gorzej, mniej energetycznie i wydaje mi się, że była krótsza. Pamiętam jak wyglądała poprzednio. Wiedząc, że będzie ten sam prowadzący, spodziewałam się czegoś na podobnym poziomie. Pamiętam, że poprzednio konferansjer podkręcał atmosferę. Nie wiem kim był człowiek biegający wczoraj z mikrofonem, nigdzie nie znalazłam tej informacji, jednakże wydaje mi się, że to ktoś „nowy” a nie „zeszłoroczny”. Jeśli się mylę, jeśli to ten sam facet co poprzednio, to wczoraj ewidentnie nie chciało mu się pracować i do mnie jego gadki nie specjalnie przemawiały. [Edit: przejrzałam zdjęcia i filmiki z biegu. Faceta jest wszędzie pełno, podczas biegu udziela się dużo, wykrzykuje, dopinguje. Zatem problem nie był w nim samym, tylko najwidoczniej w nagłośnieniu. W zeszłym roku wszystko słyszałam, w tym niestety nie.]

Zespół, rozgrzewka, konferansjer… to są punkty, które w bardzo dużym stopniu wpływają na atmosferę, tworzą klimat. Patrząc przez pryzmat innych biegów, a przede wszystkim Biegu Kobiet 2016, widzę, że organizacyjnie trochę to kulało. Jeśli ktoś chciał otrzymać medal (a kto nie chciał?!) też musiał się trochę natrudzić i nie mam tu na myśli ukończenia biegu. Medale nie były wręczane zaraz po przekroczeniu mety. Trzeba było przepchać się przez olbrzymi tłum, odczekać swoje w kolejce i gdzieś tam z za barierki wyłaniały się ręce wieszające medal. Medal gorszy jakościowo. Choć na pierwszy rzut oka wygląda ładniej, kolorowo, to gdy się przyjrzymy, możemy dostrzec rysy, odpryski… a za jakiś czas zapewne „medal” zniknie, bowiem krążek posiada wyłącznie nadruk, dość marnej jakości.

Po otrzymaniu medalu, próbowałam dopchać się do wody. Nawet mi się to udało, ale otrzymałam informację, że woda się skończyła. Na szczęście zawsze chodzę ze swoją butelką i tylko to mnie uratowało. Wodę albo ktoś gdzieś zgubił, albo ukradł, albo – bardziej prawdopodobne – była zakupiona niewystarczająca ilość.

Gdy już dowiedziałam się, że nie ma szans na zdobycie wody, postanowiłam oddać chip do pomiaru czasu. Myślę, że chip ten powinien mierzyć czas w jakim zawodnicy próbują go zwrócić, tu też można by bić rekordy. W końcu, pytając nie wiadomo ile osób, udało mi się zlokalizować punkt oddawania chipów. Stały sobie dwa kartoniki, wyglądające jak tymczasowe śmietniki. Nikt ich nie pilnował, niemal się przewracały i wysypywały. Zaczęłam się zastanawiać czy w ogóle ten chip wróci do rąk właściciela czy gdzieś się zagubi i później będą mnie ścigać, że nie oddałam kawałka plastiku. Na dobrą sprawę, gdyby nie moja uczciwość i sympatia jaką darzę organizatorkę a także uwielbienie dla całej inicjatywy, prawdopodobnie odpuściłabym sobie te żmudne poszukiwania i nie oddała tego „liczydła”. Zwyczajnie by mi się nie chciało. Jestem ciekawa ile osób postąpiło w ten sposób.

biegkobiet2017

Dość narzekania, przejdźmy do części bardziej pozytywnej czyli do samego biegu. Rano, w dniu biegu, dowiedziałam się, że w Gdyni będą biec z nami zające, by wyprowadzić chętnych na wybrany przez nich czas. Miałam chwilę zawahania, czy mierzyć wysoko i robić życiówkę czy podejść do sprawy realistycznie i skupić się na tym, by w ogóle przebiec cały dystans. Idąc z tłumem ustawiającym się za zającami, nadal się wahałam. Kicał jakiś facet z karteczką 30 min, zaczęłam iść za nim. Po chwili ujrzałam kolejnego, czas: 32,5 min. Brzmiało bardziej realnie, a poza tym przekonał mnie do siebie dodatkowo tym, że miał selfiesticka. „Może w końcu załapię się na jakąś fajną fotę z biegu!” – pomyślałam i żwawo pokicałam za nim. Dalej już nie szłam, bo to był chyba najdłuższy z proponowanych czasów. Nigdy dotąd nie biegłam za kicaczem, postanowiłam spróbować, bo w końcu nie miałam nic do stracenia.

Okazało się, że to była najmądrzejsza rzecz jaką mogłam zrobić tego dnia. Zawsze mam problem z utrzymaniem równego tempa biegu, tu nie musiałam o tym myśleć. Często też, podczas zawodów, za szybko wyrywam do przodu i już za moment opadam z sił, tu mi to nie groziło. Paweł – nasz zając z ekipy Biegaj z głową czuwał nad wszystkim. Można wręcz powiedzieć, że trochę za nas myślał. Nie zastanawiałam się nad niczym, nie kombinowałam jak szybko biec, kiedy zwolnić, kiedy przyspieszyć. Jedyne na czym się koncentrowałam to na gonieniu zająca. Obserwowałam jego ogonek lub wyławiałam z tłumu sterczące uszy i leciałam do przodu, pilnując by mi nie uciekł. Przez długi czas nawet nie dotarło do mnie, że już biegnę. Bo nie biegłam, ja go tylko goniłam.

Co jakiś czas oglądał się, sprawdzał, pytał czy jeszcze z nim jesteśmy. Miłe był to, że nie chciał nas zgubić i pilnował czy jesteśmy na miejscu. Troska i doping udzieliły się też w grupie. Jak już pod koniec byłam bliska poddania się i placknięcia twarzą w asfalt, ktoś tam do mnie krzyczał, że spoko, że damy radę. No i jak już zapewniono mnie, że damy radę, to gnałam dalej, no bo co innego miałam zrobić?

Przy drugiej (ostatniej) pętli, biegnąc do ostatniego na trasie zakrętu, wydawało mi się, że jestem już blisko niego, że lada moment nawrócę i będę mieć tylko końcową prostą do pokonania. Ale jakoś ten zakręt się nie pojawiał przez długi czas, źle wyliczyłam jego odległość. I im dłużej się nie pojawiał, tym bardziej moja motywacja topniała. Kolejne dziewczyny „z okolicy” przechodzące do marszu, zwalniające, zatrzymujące się jedna za drugą, też nie działały na mnie motywująco. „Ojej, jak ona ma fajnie, ona idzie.”, „Ale super, zatrzymała się, jak fajnie musi być tak sobie stać.” – tego typu myśli wciąż rozbrzmiewały mi w głowie. Krzyczały, wkręcały się w mózg, sprawiały, że miałam jeszcze większą chęć po prostu się położyć. Nie położyłam się, ale w tym momencie pozwoliłam swojemu zajączkowi nieznacznie uciec. Nie byłam w stanie dotrzymać mu kroku.

W mojej głowie pojawiły się dwa wyjścia z tej sytuacji:

1. Przejść do marszu, odpocząć trochę i sprintem gonić zająca, po czym przekroczyć linię mety.
2. Biec cały czas tak jak biegnę, tym swoim żółwim tempem. Nie zatrzymywać się, lecieć równo, nawet jeśli przez to będę mieć gorszy czas.

Po chwili namysłu zdecydowałam się na drugą opcję. Wiem jak trudno z marszu wrócić do biegu, pewnie już by mi się nie chciało i de facto na metę bym weszła a nie wbiegła i to sporo później. No, a poza tym, dzięki temu udało mi się zrealizować jedno z moich standardowych, biegowych założeń: nie przechodzić do marszu, ciągły bieg.

Zrobiłam to. Nie było to łatwe, ale jakoś doczłapałam się za linię mety, z czasem gorszym o niecałe pół minuty od założonego na starcie. Czas nie jest rewelacyjny, ale biorąc pod uwagę moje obecne predyspozycje i to co się ze mną działo rano, uważam to za wielki sukces i dla mnie jest on w pełni satysfakcjonujący.

Za satysfakcjonujące uważam także całe wydarzenie. Choć na początku wspominałam o pewnych niedociągnięciach i tak spokojnie można stwierdzić, że organizacja była na poziomie zadowalającym. Wspominałam też o czynnikach, które tworzą dobrą atmosferę, a tutaj nie do końca były spełnione, ale nie zapominajmy o jednej, bardzo ważnej rzeczy: atmosferę tworzą ludzie, uczestnicy. To jaki jest klimat na biegu, w dużym stopniu zależy od biegaczy. Bieg Kobiet nie jest biegiem nastawionym na dziką rywalizację. Tu liczą się inne wartości. Pomoc innym, wspieranie, dopingowanie i motywowanie do dalszych zmagań jest tu na porządku dziennym. Niejednokrotnie widziałam jak biegła gdzieś cała grupa, jedna osoba zwolniła, wszystkie babki zwalniały razem z nią. Jednej dziewczynie rozwiązał się but, koleżanka poczekała na nią aż go zawiąże. Jedna postanowiła przejść do marszu, jej towarzyszka została razem z nią, pomimo protestów i okrzyków: „biegnij, biegnij beze mnie!”.

Tym jest właśnie Bieg Kobiet. Świetnym wydarzeniem jednoczącym całe stado obcych bab. Nie znamy się, niby ze sobą rywalizujemy, ale tak naprawdę przez cały czas staramy się sobie pomóc by wspólnie przekroczyć linię mety, razem zwyciężyć. I to jest właśnie piękne w tym wydarzeniu. To jest jego urok. Dlatego też, tak jak zawsze polecałam, tak w dalszym ciągu będę polecać ten event. Z chęcią będę promować i wspierać to wydarzenie, bo uważam, że jest tego warte. Tak jak warto robić badania, dbać o zdrowie, tak samo warto brać udział w akcji pod pięknym szyldem „Zawsze Pier(w)si!”. W zeszłym roku debiutowałam na tym biegu. Podtrzymuję to co mówiłam: to idealne wydarzenie na debiut biegowy. Jeśli macie go przed sobą, nie wahajcie się, zapisujecie się i biegnijcie!

Dystans: 5 km
Numer startowy: 58
Miejsce w kategorii OPEN: 711
Miejsce w kategorii wiekowej: 178
Pierwsza pętla: 00:17:57
Czas brutto: 00:34:18
Czas netto: 00:32:52