25. Bieg św. Dominika – Bieg Kobiet LOTTO CUP 5 km – Gdańsk
Bieg św. Dominika to wydarzenie w którym uczestniczyłam już dwa razy. Tegoroczna, jubileuszowa edycja była moją trzecią. I choć zawsze trasa jest taka sama (centrum Gdańska, uliczki, kawałek paskudnej kostki brukowej), pogoda niezmienna od lat (upał, słońce, piekło), a także ilość ludzi jest podobna (tłumy turystów, przechodniów + Jarmark Dominikański), to coś i tak mnie w to miejsce ciągnie. Tylko co?
No właśnie, to jest dobre pytanie. Dlaczego wracam na ten bieg, choć wiem, że będą tam czynniki, które mi się nie podobają? Przypuszczam, że dlatego, że jest blisko. Dlatego, że to mój ukochany Gdańsk. Dlatego, że dystans jest ok. bo łapię się wszystkiego co nie przekracza 5 km. Bo lubię biegać. Bo seria medali jest fajna (tzn. była, do tego roku, ale o tym powiem za chwilę). Jak widać tyle powodów wystarczy, bym chciała brać udział w tym dość masochistycznym dla mnie wydarzeniu. Tyle mi wystarczyło, by wracać tu co roku. Niestety, w tym roku poza wadami o których wspomniałam na początku, wad pojawiło się o wiele więcej. Nie wiem czy wynika to z tego, że jubileuszowy, 25. bieg okazał się tak wielki, że przerósł organizatorów czy może zwyczajnie sobie odpuścili dopieszczenie wydarzenia, w myśl zasady: „jeśli przez tyle lat się udawało, to teraz też się uda”. Nie wiem jak było, ale niedociągnięcia widać gołym okiem, na szczęście nie wszystkie dopadły mnie bezpośrednio.
Pakiety startowe można było odbierać już w piątek od 15, czyli tak jak zwykle. W komentarzach pod wydarzeniem na fejsie widziałam skargi oburzonych biegaczy, którzy oczekiwali w biurze zawodów dobre kilka godzin, nie mogąc uzyskać tego, po co przyszli. Początkowo myślałam, że to klasyczne skargi i gównoburze jakich pełno, jednakże gdy pojechałam do biura zawodów, byłam skłonna w to uwierzyć. Do biura szłam na pamięć, bo od lat jest ono w tym samym miejscu. Nie było oznaczone w budynku (albo było oznaczone, ale nie było tego widać, bo korytarze były ciemne i szłam dosłownie na oślep). Gdy dotarłam na miejsce, mym oczom ukazał się chaos. Jeden wielki chaos. Połączone stoły ze stosem kartek, przy nich ludzie obsługujący ten bałagan. Poszło sprawnie, bo było już po godzinie 21 i osoby, które miały przyjść tego dnia, już pewnie dawno przyszły, teraz pojawiały się takie niedobitki jak ja. Nie czekałam długo, niemniej nawet nie wiedziałam w które miejsce podejść, bo wyglądało to jak odbiór pakietu na Prolog. Podeszłam by spytać gdzie iść, okazało się, że robią wszystko wszędzie, więc pewnie stąd ten bałagan. Musiałam trochę poczekać, nim Pani odnajdzie jakiś długopis do podpisania oświadczenia. A ten chował się gdzieś pod stosem kartek, które jak już wspomniałam, były wszędzie. Wyglądało to nieprofesjonalnie i przerażająco, aczkolwiek nie czułam złości, bo sprawa poszła szybko. Czułam współczucie, wielkie współczucie dla tych, którzy musieli pracować cały dzień w takich warunkach i wysłuchiwać narzekania zniecierpliwionych biegaczy.
W pakiecie tradycyjnie: koszulka, numer startowy, jakieś ulotki, Powerade. Zdziwiłam się, że nie było Lecha Free jak co roku, choć był wymieniony w sponsorach, natomiast Leszka dostawaliśmy razem z wodą, po biegu. Niestety ciepłego, więc chyba jednak wolałabym mieć go w pakiecie, by odpowiednio go schłodzić na kolejny dzień. Jeśli chodzi o pakiet, albo raczej o jego pakowanie, zostało poprawione względem poprzednich edycji. Zawsze narzekałam, że jest on w tzw. „siatce menelce”. Teraz owszem, też jest siatka, ale nie ta paskudna, kojarząca się jednoznacznie ze stałymi bywalcami Parkowej w Jelitkowie. Także jednak coś w tym roku poszło na plus!
W przeddzień biegu pisałam o tym, jak bardzo nie chce mi się na niego jechać. Wtedy myślałam, że to była moja największa biegowa niechęć w życiu. Okazało się, że nie miałam racji, gdyż w dniu startu ta wzrosła jeszcze bardziej. Zaczęłam się zastanawiać po jaką cholerę to sobie robię? Po co mam jechać w ten upał, biec, męczyć się? No co mi do głowy w ogóle strzeliło? No, ale w końcu się zebrałam, dosłownie zmusiłam się i pojechałam do centrum Gdańska. Oczywiście, jak co roku, moje wielkie zdziwienie, że jest Jarmark. To jest niesamowite, że od dwudziestu kilku lat, rok w rok się dziwię, że jest jakiś Jarmark w sierpniu. Chyba już nigdy się nie nauczę i nie zakoduję w głowie tego faktu.
Pomimo tłumów, udało się dojechać, zaparkować i dopchać się w okolice startu. Na szczęście biuro zawodów nie było mi już do szczęścia potrzebne, depozyt również. I całe szczęście, bo ponoć depozyt okazał się porażką. Organizatorzy nie pomyśleli o tym, że może zdarzyć się taka niespotykana sytuacja pt. deszcz (zapowiadany zresztą). Ponoć depozyt hmm… zwyczajnie pływał. Widziałam foty, nie wyglądało to fajnie. Cóż, znów odpaliło mi się współczucie, tym razem dla tych, którzy zaufali organizatorom biegu i pozostawili swoje rzeczy w „bezpiecznym” miejscu. Uff… jak dobrze mieć swój prywatny depozyt.
Chwilę poobserwowałam przejazd wózkarzy, po czym wyruszyłam na linię startu. Sporo osób zaczepiało mnie i pytało gdzie jest start, więc już sama zwątpiłam. Niby w tym samym miejscu, ale ogromna ilość bramek na trasie jest dość myląca. Ustawiłam się, popstrykałam kilka zdjęć, o które byłam poproszona przez współbiegaczki. I już stojąc tu, czekając, czułam się jakbym zaraz miała się roztopić, rozpłynąć po kaflach i zwyczajnie zdechnąć. Taka temperatura to nie dla mnie. Mega słońce, upał, powietrze duszne, gęste, można było ciąć nożem ten gorąc, ale ostrożnie, by się nie poparzyć. Stałam tam, czekałam aż to się skończy, choć jeszcze się nie zaczęło. Stałam, spocona jak świniak, czekałam i czekałam, jednocześnie trochę zaniepokojona, czy w ogóle zdołam dobiec w ciągu 40 minut? Odliczanie, start i hop, biegniemy. Robiło się już tylko co raz bardziej gorąco. No, ale już za późno by się wycofać, biegłam za tłumem.
Tłum jak wiadomo, dość mocno ciągnie. Nie ciągnął mnie tak, by moje powłóczenie nogami było szybkie chociaż w najmniejszym stopniu. To było takie minimum. By po prostu się poruszać, do przodu. No i jakoś to szło. Pierwsze okrążenie jest zawsze najgorsze, bo mam świadomość, że jeszcze dużo przede mną. Nim je zakończyłam, już czołówka zdążyła mnie zdublować. I nie do końca kumam jak to jest. Logiczną opcją jest dla mnie to, że jak ktoś biegnie wolno, to biegnie prawą stroną, a gdy ktoś chce go wyprzedzić, wyprzedza lewą. Ma to sens? Według mnie tak. No i zawsze tak biegałam, zawsze widziałam, że ludzie tak biegają i to działało. Z kolei na biegu św. Dominika, przed czołówką jedzie jakiś rower, quad, a najczęściej jedno i drugie i kolesie się drą: „prawa wolna!” Nie jest to dla mnie logiczne, ale ok, posłusznie, wykorzystując resztki sił, przetaczam się na lewą stronę trasy, by te nadnaturalnie szybkie istoty mogły swobodnie przebiec prawą stroną. Po czym po chwili, na kolejnej uliczce leci kolejna i niemal mnie spycha, bo wyprzedza mnie z lewej. Nie mam pretensji, bo dla mnie logiczne jest, że to właśnie lewą się wyprzedza. No i później już jestem tak zdezorientowana, że biegnę środkiem, aczkolwiek bardziej z prawej, a później bardziej z lewej, bo zaczynam wątpić, która to strona jest „właściwa” i dostosowana do tych z żółwim tempem. Wychodzi na to, że nie umiem biegać. Tzn. może i umiem, ale biegam „po złej stronie”. No i chyba tak też będę biegać, bo już zwyczajnie nie wiem, która to jest ta „dobra strona”.
Toczyłam się tak i toczyłam. Co jakiś czas zerkałam na zegarek, by upewnić się czy w ogóle zdołam zmieścić się w czasie. Przy ostatnim okrążeniu mijałam jakąś kobietę, która najwyraźniej czytała mi w myślach, mówiąc: „chyba zdążymy, nie?”. Po biegu wypatrzyła mnie gdzieś w tłumie i powiedziała: „No, udało się, zdążyłyśmy.” Pogratulowałyśmy sobie. Było to bardzo miłe.
Ale sam bieg taki miły nie był. Już się nauczyłam, że przy każdej możliwej okazji, gdy pojawia się woda, trzeba brać dwa kubeczki. Zawartość jednego wypić, a drugiego wylać sobie na głowę. Szkoda, że taka okazja pojawia się tylko dwa razy w ciągu całego biegu. Dla mnie to za mało.
Zmęczona, zasapana i niemal umierająca biegłam w przód. Mijałam rzeszę „kibiców”, których doping polegał głównie na tym, że przebiegali przez trasę na drugą stronę, kłócili się z obsługą biegu lub błagali, by ich przepuścić. Hitem są ci oparci o barierki, palący pety i czekający (takie mam wrażenie), aż ktoś będzie przebiegał blisko nich, by móc wypuścić mu ten dym w twarz. Tak, to zdecydowanie mój „ulubiony” rodzaj kibica. Ale byli też tacy, krzyczący i dopingujący prawdziwie. Niedaleko mety była jakaś dziewczyna, która przy każdym moim okrążeniu krzyczała: „Aga!” Nie wiem czy mnie zna, raczej obstawiam to, że umie czytać i zwyczajnie przeczytała moje imię na numerze startowym. Jakkolwiek by nie było, było to cholernie miłe, utkwiło mi w pamięci i dawało prędkościowego kopa. Dzięki, kimkolwiek jesteś, gdziekolwiek jesteś! (Serio, nie mam pojęcia kto to był, bo już na tym etapie wszyscy ludzie wyglądali dla mnie tak samo i liczyło się tylko to, by dotrzeć do końca i dostać wodę).
No i w końcu do tego końca dotarłam. Wodę dostałam. Lecha dostałam. Nic do jedzenia nie dostałam. Nie wiem czy nie było, ale już w tym roku nie miałam ochoty biegać i szukać jak poprzednio. Nie chciało mi się znów słuchać, że nie ma, po czym patrzeć jak wolontariusze wyżerają, dlatego odmawiają jedzenia biegaczom. Uznałam, że po prostu chcę stamtąd iść. Dostałam medal. Dosłownie dostałam, do ręki. Na zasadzie: „trzymaj, idź sobie stąd”. Klasycznie zakłada się to na szyję, ale tutaj nikomu się już nie chciało najwyraźniej. Było widać tę niechęć, to znudzenie i zmęczenie. A szkoda.
No i ten medal właśnie sprawił mi największy ból. Co roku na kawałku złomu widniał jakiś zabytek Gdańska. Można było zbierać sobie całą, ładną, fajną serię. I tak już miałam dwa w kolekcji, chciałam trzeci i co dostałam: dziada. Znaczy się Piłsudzkiego. Tak obstawiam, że to on, bo nie jest podpisany. Kumpel się śmiał i mówił, że to Stalin. Spoko, jak dla mnie może być i Stalin, bo fakt jest taki, że nie jest to zabytek. Napis „100 – lecie Niepodległości” nie wynagradza mi tego w żaden sposób. Druga strona jest ładniejsza: „25. Bieg Św. Dominika” i tradycyjne, brzydkie logo biegu. Generalnie medal nie jest zły. Jest solidny, porządny. Ale no… gdzie jest mój zabytek do kompletu?!
I tu chciałam powiedzieć, że moja przygoda tego dnia się zakończyła. Niestety, nie mogłam tak powiedzieć. Co roku przy koronacji losowane są nagrody. Straszliwie nie chciało mi się czekać w Głównym, ale no raz jak poszłam, to ponoć mnie wylosowali. Bałam się, że tak będzie i tym razem. Ale by nie czekać na marne, poszłam w okolicę biura zawodów, dorwałam faceta z obsługi i spytałam go, czy będzie losowanie.
– Z jakiego biegu?
– Z biegu kobiet.
– Tak, po koronacji będzie. Bo z Prologu już było, ale z biegu kobiet, mężczyzn i 10 km będą losowania po koronacji o 19.
– Dziękuję.
Wtedy wiedziałam, że czekają mnie ponad trzy godziny czekania. Poszłam zjeść, wypić piwo. I wtedy właśnie spadł mój upragniony deszcz i zrobiło się zimno. Deszczu, czy nie mogłeś przybyć dwie godziny wcześniej?! Wysuszyłam się, przebrałam, spotkałam się ze znajomymi, którzy akurat przyjechali do centrum. Wypiłam jeszcze jedno piwo i wróciłam na Długą. Bardzo, ale to bardzo mi się nie chciało tam stać, bo same koronacje trwają dobrą godzinę i są nudne jak cholera. No, ale stałam pod sceną, ciesząc się, że tak się zepsuła pogoda, więc jest szansa, że dużo ludzi odpuściło, poszło sobie, więc jest większe prawdopodobieństwo, że ja coś wygram. Pamiętam, jak dwa lata temu losowali osobę za osobą, bo nikogo nie było, aż w końcu padło na jakąś babeczkę, która weszła na scenę, a później miała problem z zejściem, bo wręczyli jej telewizor. No to stałam tam sobie, czekałam, słuchałam tej nudnej koronacji… i koniec. Koronacja się skończyła, przedstawili sponsorów jeszcze raz, podziękowali i cześć.
Zatkało mnie. Poszłam do obsługi, pytam co z losowaniem: nie ma. Mówią, że mam rozmawiać z organizatorem, tam jest. No to idę do niego i pytam, bo dostałam informację, że ma być. No i teraz dobitnie i ostro dostałam informację, że ma nie być. Może ja jestem nienormalna i mi by było zwyczajnie głupio, jakby jakiś mój pracownik nie ogarnął co się dzieje i wprowadzał ludzi w błąd. Tu ton wypowiedzi był taki, że poczułam się jak śmieć, że w ogóle odważyłam się o to spytać. Za rok – jeśli będę startować – też spytam. Ale tym razem oficjalnie, u źródła, mailowo, przed biegiem, żeby mieć jasność. Bo zwyczajnie jestem wściekła, że przez czyjąś niekompetencję, straciłam kilka godzin życia, które miałam spędzić gdzie indziej. I z perspektywy czasu, na podstawie tego, jak i jeszcze kilku innych wydarzeń biegowych, myślę sobie, że problem tkwi w informacjach. Albo raczej w ich braku. Mam wrażenie, że pracownicy często są przypadkowi i wielokrotnie nawet nie mają pojęcia co robią. Nie wiedzą nic na temat imprezy, jej programu. Często dostaje się sprzeczne informacje, panuje chaos, jest bałagan jak w przypadku biura zawodów. Brak myślenia, jak w przypadku zalanego depozytu. Sporo rzeczy dałoby się poprawić, gdyby tak ludzie mieli większe pojęcie co robią, wtedy też bardziej by się angażowali. Ot, takie moje przemyślenia.
A co do samego biegu? Jak już wspominałam na początku, mam do tego wydarzenia jakiś sentyment. Wkurza mnie sporo rzeczy, ale jednak tu wracam. Może dlatego, że to jest właśnie bieg, na którym miałam swój najlepszy czas i do tej pory go nie pobiłam? A może to fakt, że jest w centrum i mogę podziwiać swoje kochane miasto? A może chodzi o to, że to był mój drugi bieg w życiu, w jakim wystartowałam? Nie wiem jaki jest tego powód, ale wracam tu. I pomimo tych wszystkich mankamentów i mojej obecnej wściekłości na organizatora: uważam, że to dobry bieg. Oficjalnie mogę powiedzieć, że z jakiegoś powodu bardzo lubię Bieg Św. Dominika. Zawsze chętnie biorę w nim udział i z przyjemnością go polecam. I pewnie w dalszym ciągu będę to robić. Bo myślę, że warto.
Dystans: 5 km
Numer startowy: 345
Miejsce OPEN: 316
Miejsce w kategorii: 41
Pierwsze okrążenie: 00:12:28
Miejsce po pierwszym okrążeniu: 322
Drugie okrążenie: 00:24:09
Miejsce po drugim okrążeniu: 315
Wynik: 00:36:08
Czas netto: 00:35:48
Jedna myśl na “25. Bieg św. Dominika – Bieg Kobiet LOTTO CUP 5 km – Gdańsk”