Wbiec na szczyt – Arthur Lydiard
„Wbiec na szczyt” to kolejna książka biegowa od wydawnictwa Septem. Kolejna, ale jednak wyróżnia się na tle pozostałych. Ma coś, czego inne nie posiadały na taką skalę…
Po pierwszym kontakcie z tą pozycją, byłam w szoku. Wzięłam ją do ręki, otworzyłam. 176 stron – dość przeciętnie. Ale rozmiar czcionki do przeciętnych z pewnością nie należy. Drobna, upchnięta wręcz. Tak jakby w drukarni skończył się papier i trzeba było zmniejszyć wszystko, aby nie stracić drogocennej treści. Ma to swoje dobre i złe strony.
Zacznę od aspektu negatywnego. Małe, zbite literki czyta się dość ciężko. Tekst jest zbyt drobny do komfortowego czytania gdzieś w trasie. Byłoby to bardzo męczące. W dodatku jest jednolity, ponury. Byłam zaskoczona, gdyż Helion i jego odłamy, zdążył mnie przyzwyczaić do sporej czytelności, różnorodnych, kolorowych wstawek. Ich książki wyglądają przeważnie jak jakiś dobry podręcznik, w którym ważne informacje są wyszczególnione, podkreślone. Z reguły tworzą publikacje, bardzo przyjazne i przyjemne do nauki. Tymczasem „Wbiec na szczyt” prezentuje się niczym jakaś nudna praca naukowa. Co jest dość mylne, bo co jak co, ale nudy zarzucić tu nie możemy.
Dzięki takiemu rozkładowi tekstu zyskujemy naprawdę dużo treści. Książka jest bardzo treściwa, przeładowana wręcz informacjami. W całej publikacji znajduje się nie więcej niż jakieś dziesięć czarno-białych, nic nie wnoszących zdjęć. Porównując to do innych publikacji, jest ich niewiele. Także jeśli komuś zależy na sporej dawce wiedzy, tutaj z pewnością ją otrzyma.
Jednakże uważam, że tę wiedzę można by jakoś skompresować. Arthur Lydiard niektóre tematy zbytnio rozwleka. Leje wodę, jakby zależało mu na wydłużeniu tekstu. Jedno zdanie, które jest dość jasne i oczywiste, zamiast zostawić w spokoju, niepotrzebnie parafrazuje. Opowiada sporo interesujących rzeczy, ale niektórym błahostkom poświęca zdecydowanie za dużo czasu, co momentami jest nużące.
Momentami miałam też wrażenie, że książka nie jest do końca dopracowana. Nie dopieszczona, puszczona na szybko do druku. Świadczyć o tym może chociażby fakt zdjęć. Nie chodzi o zdjęcia jakiekolwiek, tylko konkretne, które być powinny, ale komuś umknęły. Mamy opis sytuacji po czym jest informacja, że szczegółowo pokazane jest to na poniższym zdjęciu. Tylko, że „poniższego zdjęcia” nie ma, ani poniżej, ani powyżej, ani na końcu książki, ani na początku. Nie ma go nigdzie.
Ciekawym dodatkiem jest rozdział „Nie tylko dla biegaczy”, który odnosi się do różnych sportowców. Autor daje tam sporo interesujących wskazówek ogólnie, jeśli chodzi o aktywność fizyczną. Niestety, w dużej mierze skupia się na football’u, więc jakby tworzy nam drugą dyscyplinę, odchodząc od tego „ogółu” o którym wspomniałam.
Autor ze swoją publikacją wyróżnia się na tle innych piszących o bieganiu. Porusza bardzo ciekawe zagadnienia, intrygujące tematy. Widać, że zna się na tym, wplata anegdoty ze swego życia, ale tylko takie, które mają ścisły związek z zagadnieniem. Nie jest to marna autobiografia, tylko książka, w której tego typu przykłady z autopsji, mogą pomóc w zrozumieniu problemu.
Myślę, że złotym środkiem byłoby tutaj skrócenie tekstu, wyciśnięcie z contentu najsoczystszych kawałków. A następnie zwiększenie czcionki, podrasowanie i doprowadzenie do standardu, do jakiego zostaliśmy przyzwyczajeni przez wydawnictwo. Wtedy byłaby to książka idealna. W tej chwili, możemy zadowolić się jedynie stwierdzeniem, że jest dobra.
Za książkę dziękuję wydawnictwu: