Tropem Wilczym – Bieg Pamięci Żołnierzy Wyklętych – V Edycja – Strzebielino Morskie – 26.02.2017

1.03 to nie tylko dzień pieroga, ale także święto pamięci Żołnierzy Wyklętych. Co prawda ja z historią jestem na bakier, ale świętować mogę, zwłaszcza, gdy do tego świętowania zostanę zachęcona w odpowiedni sposób. Ciekawy bieg to dla mnie wystarczająca zachęta, dlatego też postanowiłam wziąć w nim udział.

Od pięciu lat, w okolicach tej daty, na terenie całej Polski (i nie tylko), organizowane są imprezy sportowe o charakterze patriotycznym. W tym roku wypadło to w niedzielę, 26.02. Bieg krótki, 1963 m. Dystans upamiętnia rok, w którym zginął ostatni Wyklęty. Ciekawe nawiązanie, nie powiem. Niecałe 2 km, to idealna odległość dla mnie, bo nie zdążę jeszcze paść gdzieś w błocie, w lesie. Zapisałam siebie i mojego biegowego towarzysza. Nie wiem do końca co strzeliło mi do głowy i dlaczego postanowiłam, że pojedziemy na zawody do Strzebielina Morskiego zamiast do większego miasta, zwłaszcza, że w Trójmieście też można było wziąć udział w wydarzeniu. Może jakiś sentyment do tego miejsca, chęć odwiedzenia starych śmieci na których to spędziliśmy kawałek swojego życia? A może zwykła głupota? Nie wiem co mną kierowało, ale gdybym była świadoma, że poziom imprezy w różnych miejscach jest różny, organizacja niezależna i, że trafimy na takie bagno (dosłownie i w przenośni), to raczej bym sobie odpuściła. Niestety, wcześniej tego nie wiedziałam i wylądowaliśmy w Strzebielinie Morskim.

Od rana padało, pogoda nie zachęcała do wychodzenia z domu, ale mieliśmy plan i chęć zrealizowania go. Najpierw bieg, w drodze powrotnej do Gdańska – Aquapark Reda. Plan idealny, gdyby nie to, że zarówno poziom biegu jak i parku wodnego okazał się być dość niski. Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Wsiedliśmy do samochodu, wyjechaliśmy z miasta by po kilkudziesięciu kilometrach wjechać do lasu, w którym miał miejsce event.

Dojazd nie był trudny, mapka robiona w paincie, którą podesłali organizatorzy nie była potrzebna, oznaczenia w terenie i życzliwi ludzie na trasie wystarczyli by się nie zgubić. Wjazd pod obłoconą górę rozrytą przez samochody terenowe nie należał do najłatwiejszych, ale dałam radę. Zresztą, za warunki atmosferyczne nie mogę winić organizatorów, na to akurat wpływu nie mają. Aczkolwiek mają wpływ na to, gdzie każą ludziom parkować. Gdy już wjechałam na jakąś dziwną polanę, facet z megafonem zaczął mi wskazywać miejsce, gdzie powinnam zaparkować. Spojrzałam w tamtą stronę. Pole pełne krzaków, krzywe, obłocone – spoko, moja Krowa ma wysokie zawieszenie i jak na osobówkę, wiele już przejeździła nawet w gorszych warunkach. Z tym, że koleś kazał mi wjechać na sam koniec i to dało mi do myślenia.
– Ale czy później stamtąd wyjadę? – spytałam, mając na myśli to, że zaraz mnie zastawią, a chcemy się szybko zawijać.
– Tak, tak. – Odpowiedział, choć było widać, że bez pewności w głosie.
– No nie wiem, obawiam się, że nie wyjadę… – kontynuowałam, podważając jego plan parkingowy.
– Ok, niech Pani postawi tu po prawej z brzegu.
W ten oto sposób, stałam na górze, z jodłą czy innym świerkiem (Paulina K. jeśli jakimś cudem to czytasz, to przepraszam i tak powstrzymałam się by nie napisać „choinka”) na masce, ale chociaż na wylocie, nie zastawiona. Całe szczęście, bo widząc ten chaotyczny parking byłam przerażona. Nie wiem czy tam był jakiś system czy po prostu wyjeżdżało się, gdy się miało szczęście i ludzie za Tobą już opuścili teren. Ale może była jakaś metoda. Choć patrząc na resztę organizacji tego wydarzenia, śmiem w to wątpić.

biegwyklety3

Udaliśmy się do tzw. „biura zawodów”, aby odebrać swoje pakiety startowe. Dostaliśmy regulamin do podpisania czyli standard. Jednakże standardem nie jest to, że dzieci są wpuszczane na biegi dla najmłodszych, bez zgody rodziców. Czytając swój regulamin, byłam świadkiem wymiany zdań na temat tego, że kobieta odebrała pakiety startowe dla swoich dzieci, a nic nie podpisała. Panie „od regulaminów” zastanawiały się czy tak być powinno i czy dobrze zrobiły. Jeśli ktoś nadal ma wątpliwości to odpowiem: nie, tak nie powinno być. No, ale tutaj było.

Po podpisaniu się otrzymaliśmy karteczki. Na karteczce była tabelka, trzy kolumny: pakiet startowy i koszulka, medal, posiłek regeneracyjny. Odesłali nas na kolejne stanowisko, tam otrzymaliśmy torby z pakietami oraz t-shirty, a na magicznej karteczce zostało zaznaczone „ptaszkiem”, że pierwsza część została odebrana. Zastanawiałam się czy na metę muszę wbiec z tym świstkiem, aby otrzymać medal, ale okazało się, że nawet posiłek można było odebrać bez niczego. Więc po co te kartki?

Koszulki to też bardzo ciekawa sprawa. Bawełniane, nie techniczne jak to zwykle bywa. Ale mimo wszystko fajne, proste, przedstawiające różnych Żołnierzy Wyklętych. Do wzornictwa nie ma co się przyczepiać, gorzej było z rozmiarówką. Oczywiście krój tylko męski. Mimo iż byłam zaledwie 15 minut po otwarciu biura, to „eski” już się skończyły. No cóż, bywa. W końcu nie biega się dla koszulki. Aczkolwiek rozmowa pomiędzy wydawaczami koszulek rozwaliła mnie. A konkretnie jeden tekst. Uwaga, cytuję! „Skąd mogliśmy wiedzieć, że tyle kobiet będzie na biegu? Kto by przypuszczał?” No hmm… ja bym przypuszczała. Przypuszczałabym tak, spojrzawszy na listę zapisanych osób. Mało tego, tworząc zapisy na bieg, mogłabym nawet poprosić, aby ludzie podawali preferowany rozmiar koszulki. Kurczę, wtedy nawet mogłabym zamówić odpowiednią ilość T-shirtów! Hej, moment, w takiej sytuacji KAŻDY mógłby otrzymać t-shirt, który by pasował! Wow, odpowiednie rozmiary koszulek! To dopiero byłoby szaleństwo!

biegwyklety2

Zabrałam swoją pakę i poszłam do samochodu przejrzeć co tam jest i przygotować się do startu. Odblask – bardzo fajna przydatna rzecz, miły akcent. Cała masa makulatury historyczno – patriotyczno – jakiejśtam. Wielka, choć bardzo fajna, koszulka. No i to tyle. Widząc co się dzieje, już przestałam wierzyć w to, że w tym miejscu będzie elektroniczny pomiar czasu. Ale numer startowy? Może ominęliśmy jakieś „stoisko”? Wróciłam do punktu informacyjnego, spytałam.
„Nie, nie mamy takich rzeczy.” – usłyszałam w odpowiedzi.

Poszłam do samochodu z nadzieją, że już nie będę musiała wracać w tamto miejsce, bo za każdym razem gdy tam podchodziłam, coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie trzeba było przyjeżdżać. No, ale potrzebny nam był depozyt, bo jakoś samochód trzeba zamknąć. Schowałam kluczyki do bluzy z zamiarem zostawienia jej w bezpiecznym miejscu. Podchodzę do kobiety, pytam gdzie jest depozyt, bo chcę zostawić bluzę. Pod namiotem dostrzegam rozrzucone rzeczy. „Ok, niech sobie będzie rozrzucone, ale niech tu zostanie i niech pilnują” – myślę.
– No, tu gdzieś możemy zostawić, chyba, że coś cennego, to ewentualnie mogę schować do samochodu. – powiedziała.
I to był moment, gdy znów zaczęłam się zastanawiać czy to nie jest tak, że to po prostu ja zwariowałam a z całym światem wszystko jest w porządku. Czyli, że co? Jeśli chcę, aby coś nie zginęło, to daję to do ich samochodu, a jeśli mam coś do przechowania, co może zginąć to do namiotu, tak? Zatem jeśli może zginąć, to po co mam to dawać do pseudo depozytu? Przecież mogę to sobie normalnie położyć gdzieś na dachu swojego samochodu, wrzucić w krzaki, może akurat nikt tego nie zabierze? Poddałam się. Powiedziałam, że ok, niech będzie namiot, bo chcę już iść. Procedura przyjmowania rzeczy do depozytu zaskoczyła mnie jeszcze bardziej. Zostałam poproszona o podanie nazwiska, wyszukano mnie na liście, zaznaczono „ptaszka” i otrzymałam kawałek urwanej kartki z odręcznie napisanym „Pilecka”. Po czym kobieta powiedziała, że już się bluzą zaopiekuję. Nie powiem, byłam niezwykle wdzięczna za to, że dostałam kartkę ze swoim nazwiskiem. Czasem zdarza mi się zapomnieć jak się nazywam, to rozwiązywało sprawę.

Jeszcze trzeba było dowiedzieć się gdzie rozpoczyna się bieg. Ponoć jakieś 300 metrów dalej. Dowiedzieliśmy się, że za moment będzie wyruszać cała „wycieczka na start”. W sensie ludzie się zebrali i poszliśmy wszyscy razem pod szlaban startowy. Jak tam dotarliśmy, jakiś koleś zaczął tłumaczyć jak przebiega trasa. Nie słyszałam praktycznie nic, bo grupka startującej młodzieży, uznała, że to super moment by puszczać techniawę z telefonu. I tutaj warto nawiązać do treści maila, którego otrzymaliśmy przed biegiem. W nim zwarta była prośba o opanowanie śmiechów. Wynikało to zapewne z faktu, że bieg miał mieć miejsce w „prawdziwym lesie” (nie sztucznym prawdziwym), jak to określili organizatorzy. Aczkolwiek wydaje mi się, że także charakter imprezy wskazywał na pewnego rodzaju szacunek czy wręcz oddanie hołdu zmarłym. Taka tam moja teoria, która absolutnie się nie sprawdziła. I nie mam tu na myśli wyłącznie młodych uczestników, ale także organizatorów i „nie biegaczy”, którzy najwyraźniej uważali, że wuwuzele i wszelkie paskudne brzęczadła są tutaj na miejscu. Ale bardzo możliwe, że to tak miało być i znów ja nie ogarniam rzeczywistości, myśląc, że jakikolwiek szacunek byłby tutaj wskazany. Ach, głupia ja…

Super „depozyt”, brak numerów startowych i pomiaru czasu, lekceważenie zgód i regulaminów… – to wszystko jest niczym w porównaniu do startu. Znaczy się, ze startem było wszystko ok. Był wystrzał, ludzie ruszyli. Norma. Jedyny mankament to czas. Bieg rozpoczął się jakieś 5 minut przed czasem. Rozumiem opóźnienia, które na tego typu imprezach są bardzo popularne, ale wcześniej? I to tyle wcześniej? Początkowo mieliśmy taki plan, by siedzieć w nagrzanym samochodzie i podbiec sobie dopiero minutę przed by od razu ruszyć. Całe szczęście, nie zrobiliśmy tego. Możliwe, że ktoś miał mniej szczęścia i przegapił wystrzał.

Zarówno wypuszczenie wyścigu przed czasem jak i zachowanie biegaczy sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać czy to aby na pewno zawody biegowe. Biegłam przez las, w swoich standardowych ciuchach do biegania, bez numeru startowego, bez żadnego magicznego urządzenia do mierzenia czasu i zastanawiałam się co tutaj robię. Zero klimatu jaki jest na zawodach, zero wszystkiego. Czułam się jakbym zwyczajnie pojechała do lasu żeby się przebiec. Żałowałam tylko, że nie mam ze sobą telefonu i Zombies, Run!, bo tak to chociaż wiedziałabym ile biegnę, bo co do długości trasy też mam wątpliwości. Biegłam i zastanawiałam się po co to wszystko. Mówią, że jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze. I przypuszczam, że taki cel mógł przyświecać organizatorom: żeby zdobyć kasę małym nakładem pracy. Ta „impreza sportowa” wyglądała jak zlot ludzi z okolicznych wiosek, na koszt państwa. Nie wiem czy tak było czy nie, ale niestety tak to wyglądało.

biegwyklety

Po chwili skończyłam swoje smutne rozmyślania, dobiegłam do mety, gdzie czekał już na mnie mój biegowy towarzysz. Otrzymałam medal i wspólnie stwierdziliśmy, że trzeba stąd uciekać jak najszybciej. Może zostalibyśmy na koronacji czy czymś takim, ale nic takiego nie miało miejsca i kto przebiegł zwyczajnie zwijał się do domu. Podeszliśmy do namiotu – depozytu. Kobiety, które przed chwilą w nim były, teraz stały za nim, przy samochodzie z jedzeniem. Nakrzyczały na nas, że po jedzenie trzeba sobie samemu podejść. Podeszliśmy, ale tłumaczę, że nie przyszłam po jedzenie, bo najpierw chciałabym odebrać swoją bluzę. Nie wiedząc co mnie czeka, powiedziałam, że mam karteczkę ze swoim nazwiskiem.
– Ojej, a ja nie wiem gdzie to jest, to chyba koleżanka odkładała…
Myślałam, że coś mnie zaraz strzeli, na szczęście wrócił mój towarzysz z drożdżówkami i wypatrzył bluzę wiszącą luzem pod sufitem, na stelażu namiotu. Odebraliśmy, poszliśmy. Wniosek: trzeba było przyjść wcześniej, może więcej fajnych ciuchów tam było, a przecież każdy mógł je zdobyć.

Schowaliśmy się w samochodzie by się zagrzać, najeść i uciekać. Mieliśmy swoje jedzenie, ale doszedł nam jeszcze biegowy posiłek regeneracyjny w postaci drożdżówek. Nie lubię drożdżówek. Ale po spożyciu tej konkretnej jestem skłonna zmienić swój stosunek do nich. Piekarnia Jarosław Pszenny ze Strzebielina zasłużyła sobie na małą reklamę. Co prawda nic więcej od nich nie jadłam, ale dzięki akcji „Tropem Wilczym” miałam okazję skosztować ich wyrobu. Na tej podstawie mogę polecić to miejsce. Mało tego, jak znów będę w okolicy, z pewnością wpadnę tam by zobaczyć co jeszcze mają pysznego. Pszenny.com.pl – dla zainteresowanych.

Zbliżamy się do końca i wygląda na to, że jedyny pozytyw to drożdżówki od Pszennego. Ale nie, jest jeszcze jedna zaleta. Medale. Medale są naprawdę ładne, nieźle wykonane, solidne, dwustronne. Nie wiem jakiego jeszcze określenia można tu użyć, ale tak, zdecydowanie jest to jeden z najlepszych, a może nawet najlepszy medal jakie udało mi się zdobyć. Równowaga musi być zachowana: najgorszy „bieg” (sorry, próbowałam napisać bez brania w cudzysłów, ale zwyczajnie przez palce mi to nie przechodziło, nie mogłam), ale najlepszy medal. Szkoda tylko, że nawet na wstędze Instytut Pamięci Narodowej musiał walnąć swoją pieczęć, ale nie można mieć wszystkiego.

Piękny medal i wspomnienia z zeszłego tygodnia będą przypominać mi o tym, by czujniej dobierać biegi. Już mało profesjonalny sposób zapisów powinien dać mi do myślenia. Niestety, zaślepiona sentymentem i chęcią na dalszą wycieczkę postanowiłam wybrać Strzebielino Morskie, choć do dyspozycji miałam całą gamę innych, lepszych lokalizacji. Pretensje mogę mieć wyłącznie do siebie. W przyszłym roku także zamierzam wystartować, wziąć udział w VI edycji biegu „Tropem Wilczym”, jeśli oczywiście zostanie on zorganizowany. Mam nadzieję, że następnym razem będzie to faktycznie bieg „Wyklęty”, a nie „Przeklęty”, jak miało to miejsce tym razem.

Dystans: 1963 metry (podobno)
Numer startowy: „Nie mamy takich rzeczy”
Miejsce w kategorii OPEN: Miejsca nieznane. Może tylko pierwszy i ostatni uczestnik wie, który był na mecie.
Miejsce w kategorii wiekowej: Ha ha ha 😀
Czas brutto: I kolejny super żarcik 😉