Park Tour – Park im. Aleksandra Majkowskiego – Wejherowo – 28.10.2017

Sobota, 7 rano. Budzik zaczyna wyć jak oszalały. Jest ciemno. Za oknem wszystko fruwa i rozpływa się w licznych kroplach deszczu, które wydają się nie mieć końca. Trzeba wstać. Zjeść coś. Ogarnąć się. Jechać. Wyjście z cieplutkiego łóżeczka, wypełźnięcie spod mięciutkiej kołderki wydają się niemożliwością. Dodatkowo świadomość tego, co mnie czeka później, sprawia, że wszystko odwleka się w czasie. „Że niby mam teraz się dobudzić, wstać, opuścić mój prywatny raj, by jechać godzinę w deszczu po to tylko, by później w tym deszczu i wietrze biegać?” Przecież to brzmi jak jakiś absurd. Po co? Za jakie grzechy?!

Po chwili przypomniałam sobie, że to już trzeci bieg z cyklu Park Tour. Trzeci, a zarazem ostatni w tym sezonie. Zatem brakuje mi tylko jednego medalu do kolekcji. I jak dziś go zdobędę, to będę mogła je sobie połączyć i się cieszyć, że przebiegłam cały cykl i mam piękną kompozycję medalową. Chyba tylko to sprawiło, że ruszyłam dupę i rozpoczęłam przygotowania do tej lekko masochistycznej, sobotniej przygody. Wstałam.

Na miejscu byłam jak zwykle za wcześnie. Mimo iż to Wejherowo, kawał drogi, nieznana miejscowość, do tego niesprzyjające warunki drogowe. Zawsze jestem za wcześnie, bo nie lubię się spóźniać, nie spóźniam się, nie lubię tych, którzy się spóźniają. To wszystko poskutkowało tym, że tradycyjnie siedziałam przez godzinę w samochodzie, w oczekiwaniu na start.

Pakiet startowy nie odbiegał od poprzednich. Numer włożony w folię (tym razem trafił mi się fajny: 111!), chip i cztery agrafki. Przygotowałam się i dopiero niecałe 10 minut przed rozpoczęciem biegu, wyruszyłam w okolicę starto- mety. Ustawiając się wpadłam na Agatę i Justynę, które poznałam dzięki innym biegom i temu, że mamy podobne tempo. Chwila gadania, marźnięcia w błocie i start!

wejherowo

Wyruszyłam jakoś nie specjalnie się śpiesząc, za to rozchlapując na boki mnóstwo błota, bo początek wiódł nas przez wielką kałużę. Jak już zapewne się zorientowaliście, cholernie mi się nie chciało ani biec, ani tam być. Marzyłam o powrocie do łóżka. No, ale byłam tam, to biegłam. Powoli, bez pośpiechu, tempem konwersacyjnym. W sumie to bardzo konwersacyjnym, bo sobie trochę rozmawiałyśmy, by umilić jakoś tę deszczową aurę. Niemal całą pierwszą pętlę przetruchtałyśmy razem, w pewnym momencie orientując się, że za nami już chyba nikogo nie ma. Pod koniec pierwszego okrążenia ta nasza trójca trochę się rozciągnęła. Zorientowałam się, że w sumie mogę biec szybciej, mam na to siłę. Mało tego, w pewnej chwili przyśpieszyłam, bo dotarło do mnie, że całkiem nieźle mi się biegnie. Przestało mi być zimno, deszcz akurat na czas biegu przestał padać. Chlupałam wesoło przez kałuże i zrozumiałam, że to chyba w końcu odpowiednie warunki dla mnie. Przyspieszyłam jeszcze trochę.

Oczywiście nie przyspieszyłam tak mocno jak czołówka, bo wiadomo, że gdy ja kończę pierwsze okrążenie, to inni kończą już cały bieg. Także gdy przebiegałam w okolicach mety, rozległy się krzyki i brawa, bo pierwsi zawodnicy już finiszowali. Doping oczywiście był dla nich, ale miło sobie wmówić, że jest dla mnie, wtedy ma się dodatkowego powera do działania.

Biegłam sobie, biegłam. I to co podczas tego biegu wkurzało mnie najbardziej, to brak oznaczenia kilometrażu. W Parku Majkowskiego byłam po raz pierwszy, nie miałam pojęcia w którym jestem miejscu i ile jeszcze trasy zostało. Owszem, ładnie była zaznaczona i w momencie gdy się rozpędziłam i wyprzedziłam kolejne dwie osoby, przez co wyszłam na prowadzenie tego naszego „ogona”, to nawet wiedziałam gdzie mam biec i się nie zgubiłam.

Wolne tempo ma oczywiście zalety. Można podziwiać to co się dzieje, obserwować piękny park. O dziwo, biegło mi się tak dobrze, że nawet miałam siłę by to robić. Szczególnie spodobał mi się tunel skonstruowany z jakichś pnączy, miło się pod nim przebiegało. Organizatorzy straszyli także kostką brukową. Wiadomo, kostka brukowa + deszcz = kuku. Zaplanowałam, że nie będę po niej biec, bo kuku sobie zrobić nie mogę, gdyż za tydzień kolejne zawody. Ku mojemu zaskoczeniu, kostki było bardzo mało i nie była tak śliska, jak się spodziewałam. Bez problemu przez nią przebrnęłam, nawet nie zwalniając.

Zwolnić trzeba było przy błocie. Był tam niewielki fragment z takim prawie bagienkiem. Trzeba było obrać sobie trasę najmniej błotnistą, po czym zawsze okazywało się, że to był zły wybór. Tam po prostu nie było dobrej trasy. Zasysało buty, możliwe, że ktoś nawet zgubił tam obuwie. Przy drugim okrążeniu już nawet nie próbowałam wybrać „lepszej” strony, tylko biegłam przez środek. I choć nie było to łatwe, to wydaje mi się, że był to jeden z najlepszych odcinków. Lubię biegać przez taką paciaję. Może nie koniecznie na zawodach jest to dobre, ale dla mnie to jest mega fun (dla moich butów nie bardzo).

Końcówkę drugiego okrążenia przyśpieszyłam jeszcze bardziej. A po chwili zorientowałam się, że to jednak nie była końcówka. To, że słychać i widać metę, nie znaczy, że to koniec. Zawsze się na to nabieram. Zbyt szybkie przyspieszenie poskutkowało kolką i koniecznością zwolnienia. Zwolniłam i to był chyba jedyny moment kiedy chciałam się zatrzymać lub chociaż przejść do marszu. Zwijałam się z bólu, ale się temu nie poddałam, biegłam dalej.

Za jakiś czas pojawiła się ta „właściwa meta”. Widząc ją, słysząc wsparcie kibiców a także mijającego mnie zawodnika, który już ukończył bieg, przyśpieszyłam. Ostatni zakręt i prosta przez kałużę. Tradycyjny rozpęd, skok przez metę i jestem! Gratulacje i medal. Ostatni do kolekcji z serii Park Tour! Wody niestety nikt mi tym razem nie podał, musiałam obsłużyć się sama. Nie ważne, ważne, że ta woda w ogóle była, bo bez niej byłoby ciężko.

wejherowomed

Mój chodzący depozyt, kierowca, fotograf i kamerzysta w jednym, dał mi kurtkę i mój telefon, abym mogła zrobić zdjęcia dziewczynom, które lada chwila też miały pojawić się na mecie. Przybiegły. Gratulacje, wspólne zdjęcia, rozmowa o kolejnych biegowych planach, oczekiwanie na losowanie pamiątkowych Buff. Niestety, jak zwykle mi się nie poszczęściło. Nie mniej ten czas był jednym z najmilszych tego dnia. Osiągnęłam co chciałam, już nie musiałam nigdzie biec, mogłam sobie pogadać, pośmiać się no i niestety też trochę pomoknąć, bo deszcz pod koniec biegu powrócił.

Cel?
Tym razem cel był jeden: zdobyć medal do kolekcji. Czyli dobiec w czasie. Limit czasowy to 1,5 h. Zatem moje plany nie były wygórowane, chciałam doczłapać się na metę w ciągu 1,5 h. Nie ważne czy idąc, biegnąc czy czołgając się w błocie. Dotrzeć. I tyle. Dotarłam.

Tym razem nie planowałam samego biegu, bez przechodzenia do marszu. Mało tego, przewidziałam, że na kostce brukowej będę iść, bo nie chciało mi się przewracać. Ale jednak, mimo wszystko, przebiegłam całość.

Czas? Jak zwykle nie był on dla mnie istotny. Ale gdy widząc metę (tę, która okazała się jeszcze metą nie być), zobaczyłam, że biegnę niecałe 30 minut, to uznałam, że może jednak warto przyśpieszyć, bo może w końcu złamię te pół godziny lub chociaż zrobię życiówkę. Oczywiście nie udało się, bo meta nie była metą. Teraz patrząc na swój wynik, myślę sobie, że gdybym podeszła do tego biegu poważnie, a nie tak na luzie, to spokojnie mogłabym zrobić swój najlepszy czas. Czy żałuję? Nie, bo świetnie się bawiłam, a to w bieganiu jest dla mnie najważniejsze.

Patrząc na wynik, myślę sobie coś jeszcze. Zastanawiam się, rozważam. Czy aby na pewno trasa miała 5 km? Widząc jaki miałam czas, śmiem w to wątpić, bo poszło mi jakoś zdecydowanie za dobrze.

Dystans: 5 km
Numer startowy: 111
Miejsce OPEN: 147
Miejsce w kategorii wiekowej: 19
Czas: 0:32:43.18
Czas netto: 0:32:37.21