2. Bieg Arasmusa – 17.09.2017 – Kiełpino

Bieg Arasmusa był dla mnie biegiem wyjątkowym i dość nietypowym. Wyjątkowość i nietypowość spowodowana była faktem, że pierwszy raz miałam przyjemność być ambasadorem na wydarzeniu tego typu. Przez to ambasadorowanie trochę trudniej mi spojrzeć obiektywnie, bo teraz, będąc bardziej „wewnątrz” eventu, widzę więcej błędów i niedociągnięć niż zwykle, bo nigdy wcześniej nie miałam możliwości zajrzeć z lupą w rejony, które teraz były dla mnie dostępne. Ale spokojnie, postaram się, by ta relacja była takie jak wszystkie inne. Małe potknięcia widoczne z wewnątrz omówię bezpośrednio z organizatorem, aby w przyszłym roku można było je wyeliminować.

W tym roku bieg Arasmusa odbył się już po raz drugi. Jest to bieg uważany za jeden z najszybszych, ze względu na prostą, asfaltową trasę, niemalże bez wzniesień. Trasa atestowana, 2,5 km w jedną stronę i powrót. Równiutkie 5 km.

Zazwyczaj na bieg przyjeżdżam tak, by odebrać pakiet startowy i niemal od razu pobiec. Jeśli jest taka możliwość, to odbieram pakiet dzień przed, żeby już na bieg pojechać w pełnej gotowości i nie czekać na niego zbyt długo. Tym razem w miasteczku biegowym musiałam się stawić z dużym wyprzedzeniem, bo ambasadorzy zostali poproszeni o przyjazd na otwarcie, więc w efekcie byłam dobre trzy godziny wcześniej niż planowałam. Nie powiem żeby mnie to zachwyciło, ale konieczność czekania szybko została mi wynagrodzona. Nie spodziewałam się oficjalnych podziękowań na scenie i pięknych statuetek w nagrodę. Niestety, statuetki póki co Wam nie pokażę, bo zakradł się w niej pewien błąd i czekam na poprawkę. Jak będzie poprawka to pokażę, póki co można zobaczyć filmik z wręczania nagród i prezentacji ambasadorów, których także w końcu mogłam poznać!

Po podziękowaniach zostało mi mnóstwo czasu, więc postanowiłam ukryć się z dala od tłumu, gdzieś w ciepłym miejscu – wróciłam do samochodu. Parking może nie był rewelacyjny, cieszę się, że mam wysoko zawieszonego grata i że niedawno podwiesiłam tłumik. Ale to tylko parking, bardziej liczy się to, co było w miasteczku biegowym. A muszę przyznać, że było tego sporo. O stoiskach z wieszakami na medale i innych reklamowych nie ma co się rozpisywać. Ale furorę robiła ścianka – tło do zdjęć. Jak komuś nie wystarczały zwykłe zdjęcia, to mógł iść sobie do photo budki, która była udostępniona podczas całego eventu. A największe powodzenie miał chyba kącik dla dzieciaków, gdzie wolontariusze bawili się z nimi i zajmowali nimi podczas całego dnia. Roboty mieli sporo, bo dzieciaków było pełno. A dzieciaków było pełno, bo dla dzieciaków także były biegi. Mnóstwo biegów, w różnych kategoriach wiekowych. I na dokładkę bieg rodzinny, gdzie nie liczył się wynik, ale to, by pobiec wspólnie z najbliższymi. Zatem jeśli chodzi o ilość atrakcji i różne urozmaicenia, nie ma co narzekać. Jeśli ktoś lubi tego typu rzeczy, myślę, że mógł być w niebo wzięty. Oficjalnie mogę powiedzieć, że bieg Arasmusa to wspaniałe miejsce na rodzinne spędzenie niedzieli, w świetnej atmosferze. Można się pobawić, porywalizować, zjeść, posiedzieć, pobiegać. To wszystko w dużej mierze przypominało festyn rodzinny, a bieg główny był takim dodatkiem, urozmaiceniem. Dla rodzin z dziećmi miejsce idealne, zdecydowanie polecam.

Wielkim plusem, niezależnym od organizatora, jest tutaj pogoda. Wbrew zapowiedziom – nie padało. Deszcz mógłby być tutaj kłopotem, bo tych tłumów raczej nie dałoby się nigdzie upchnąć, kolorowanki by się rozpuściły, dzieci pochorowały, biegacze narzekali. Tak, nie padało, choć wcześniej zapowiedzi były inne. Mam na to swoją teorię: jak się mnie zaprosi na bieg, to musi być tzw. „ładna pogoda”. Niedawno wspominałam o tym, że czekam na zawody, na których będzie padać. Pewnie jak w końcu pobiegnę w mega deszczu, to mi się odechce takich atrakcji, jednakże ciągłe słońce mnie dobija. Gdzie nie pójdę, jest taki upał, że ledwo daję radę biec. Tym razem może upału nie było, temperatura była raczej optymalna, mimo wszystko nadal za ciepło jak dla mnie. Także nie ma za co organizatorzy, uratowałam Wam imprezę, nie było deszczu! 😀

Pakiet startowy zapakowany w elegancką, papierową torbę z logo biegu. Fajna, aczkolwiek wyczekuję biegu z workami. O dziwo, te z Biegu Kobiet od Primavery już prawie się rozpadły, natomiast Żukowski wór z biegu charytatywnego WOŚP trzyma się wspaniale i czekam aż ktoś pójdzie tym tropem i także takie wory zorganizuje. Co w środku? Woda, oranżada, jakiś słodycz, jabłko, ulotki, numer startowy, agrafki, chip no i oczywiście koszulka. Świetny kolor, jaskrawa żółć waląca po oczach. Niestety tak obładowana reklamami, że jest aż sztywna i wali gumą. No, ale co zrobić, sponsorów trzeba gdzieś umieścić, padło na koszulkę. Choć początkowo sceptycznie podchodziłam do tego reklamowego tworu, wczoraj będąc w pracy postanowiłam ją sprawdzić. Ubrałam ją i ruszyłam na małe, leśne bieganko. Muszę przyznać, że sprawdza się całkiem nieźle, o wiele lepiej niż się spodziewałam. A co najważniejsze, jest bardzo wygodna.

pakiet(1)

Według harmonogramu, o 15. 30 miała rozpocząć się rozgrzewka przy scenie. Ubrałam się, przypięłam numer startowy, zamontowałam chipa do pomiaru czasu i w końcu wypełzłam z samochodu, by być tam pół godziny przed startem i załapać się na rozgrzewkę. Stałam pod sceną i stałam, ale żadnej rozgrzewki nie znalazłam. Za to za moimi plecami, na stadionie, biegało, truchtało i rozgrzewało się mnóstwo osób, a konferansjer zachęcał do tego by do nich dołączyć. Stwierdziłam, że oficjalnej, zorganizowanej rozgrzewki się jednak nie doczekam, postanowiłam zrobić sobie swoją, prywatną. I w momencie gdy już niemal byłam na stadionie, serce mi zamarło na chwilę, gdy usłyszałam informację z głośników, że za 18 sekund rozpoczyna się bieg. Przeraziłam się, bo przecież do startu miałam kawał drogi, spojrzałam na zegarek i wtedy zrozumiałam. Nic mi nie groziło, po prostu konferansjer mylił minuty z sekundami…

Ustawiłam się na starcie. Nie do końca wiem gdzie, bo nie było żadnych oznaczeń. Po prostu szłam do tyłu, do momentu aż uznałam, że wystarczy tego łażenia i już jestem prawie na końcówce. Oczekiwanie na start, start i oczekiwanie na start właściwy, bo jak wiadomo, początek biegu się zawsze idzie, nim się ludzie z przodu „rozłożą” na trasie. Ruszyliśmy za samochodem szeryfa Jacka z Dynamic Event, który prowadził nas po trasie.

Niepokój towarzyszył mi od samego początku. 2 tygodnie bez biegania i tydzień spędzony w łóżku, użerając się z chorobą robi swoje. Obawiałam się, że mogę nie dać rady zmieścić się w czasie. No, ale wystartowałam, powoli, by oszczędzić siły na koniec. Od jakiegoś czasu stosuję też patent ze stoperem w zegarku. Włączam go na starcie, dzięki czemu wiem czy mieszczę się w czasie i czy dużo mi go zostało. Dzięki temu się uspakajam i nie przyspieszam nie potrzebnie, bo wiem, że mam zapas. W dodatku na Arasmusie było oznaczenie trasy, co kilometr stały tabliczki z informacją. Niby tylko 5 km, ale dla mnie jest to istotne. Niestety, nie często na tak krótkich dystansach zdarza się tak dobre oznaczenie. Dla mnie było to ratujące i bardzo miłe zaskoczenie.

Co jeszcze było na trasie? Mnóstwo ludzi. Kiełpino nie jest duża miejscowością, a ludzi było mnóstwo. Mam wrażenie, że cała wioska się tam zebrała, by kibicować. Przyjemnie było biec, widząc starsze panie wychylające się z parterowych okien jednorodzinnych domków i zagrzewające nas do walki. Tłumy ludzi stojące wzdłuż drogi, krzyczące, dodawały sił. W restauracji „Dziki sad” (jeden ze sponsorów), odbywały się poprawiny – goście wyszli na zewnątrz, by także popatrzeć i motywować biegaczy. Przy przedszkolu były zamontowane głośniki, a przed nim grupa ludzi. Jeśli chodzi o doping, byłam miło zaskoczona. Myślałam, że z racji tego, że to niewielka mieścina, kibiców będzie mało lub wcale. Tymczasem było ich dużo, co pozytywnie nastrajało i dodawało energii. Jasne, zdarzyło się kilku dziadów, drących się: „To ma być bieg?! Szybciej!” ale dziewczyny skutecznie ich uciszyły, zapraszając do zaprezentowania jak według nich bieg ma wyglądać. Poza tymi kilkoma przypadkami, było świetnie. Wyglądało to tak, jakby bieg Arasmusa był pewnego rodzaju świętem dla Kiełpina. Festynem, eventem, w którym uczestniczyć chcieli wszyscy mieszkańcy. Dzięki temu zyskaliśmy świetny doping i wspaniałą atmosferę.

zestaw(1)

Biegłam dalej. A przez jakiś czas biegł też mój depozyto-kamerzysto-fotograf. Biegł poboczem, wyprzedzał mnie, robił zdjęcie, biegł, wyprzedzał, zdjęcie… I tak do drugiego kilometra, aż powiedziałam, by już wracał na start. A ja biegłam dalej. I muszę przyznać, że wbrew moim oczekiwaniom, biegło mi się całkiem nieźle. Jasne, że byłam zmęczona i tradycyjnie myślałam, ze padnę, ale nie było tak źle. Trasa naprawdę zachęca do trzaskania życiówek. Przyjemna, prosta, szybka.

Niestety szybka okazała się nie tylko dla biegaczy. Kijarze też z tej szybkości skorzystali. Pierwszy raz spotkałam się z tym, że biegacze i Nordic Walkingowcy startują niemal jednocześnie. Było przesunięcie 3-4 minut, ale według mnie to za mały odstęp czasowy. Pierwszy problem pojawił się już podczas startu, gdy kilku biegaczy było przyblokowanych przez kijarzy i nie mogło się wydostać z tłumu (świetnie to widać na filmiku ze startu). Ja na szczęście nie miałam tego problemu, ale inny problem pojawił się później. Byłam już za nawrotką, czyli prawie przy trzecim kilometrze, gdy dziewczyny biegnące obok mnie zaczęły mówić coś w stylu: „O nie, ale będzie wstyd jak nas kijki przegonią!”. Ja akurat wstydu w tym nie widzę, bo już niejednokrotnie mówiłam, że chodzę szybciej niż biegam, ale no trochę tak głupio. My tu biegniemy, a tu te kijki. Nie mam nic przeciwko kijarzom, ale już na tym etapie czułam, że puszczenie tego razem nie jest do końca dobrym pomysłem. Po chwili usłyszałam szybki, złowrogi klekot. Kije się zbliżały, odsunęłam się na prawo, by mogli mnie wyprzedzić. Kijków było co raz więcej, a ja co raz bardziej obawiałam się, że zostanę szaszłykiem. W pewnym momencie, na przewężeniu biegłam za jakąś babką. Równe tempo, szło nieźle, około kilometra do końca. No i nagle kobieta uznała, że jednak sobie pomaszeruje, żeby trochę odpocząć i zwolniła. Zwolniła tak, że niemal się zatrzymała, więc chciałam ją wyprzedzić. Niestety, z lewej gnał na mnie kijarz, nie chcąc go blokować, usunęłam się i zwolniłam. Przeszedł, chciałam ruszyć za nim, wyprzedzić maszerującą kobietę. Niestety, nie było to takie proste, bo swoje patyki wyrzucał tak daleko w tył, że niemal stałam się szaszłykiem. Idealnie wkomponowałabym się do tej niedzielnej sielanki, zaraz ktoś by mnie położył na grilla. Musiałam się niemal zatrzymać, biec w miejscu, by nie zostać szaszłykiem. Trwało to chwilę, lecz wystarczyło bym zgubiła rytm i wkurzyła się na łączenie biegu z Nordic Walking. Może być ta sama trasa, może być to puszczone jeden po drugim, ale niech to będzie z większym odstępem czasowym. Nie dlatego, że wstyd, ale dlatego, że niebezpiecznie. Jak tak szli za mną, klikali o asfalt, sapali i jęczeli niczym zawodowe tenisistki, to zwyczajnie się bałam.

Zbliżałam się do końca. Pojawił się znak, że już ostatnie 400 m. Bardzo pocieszający znak. Jeszcze chwila i będzie można przyspieszyć na finisz. Doping kibiców co raz głośniejszy. Emocje co raz większe. Szczęście, że za moment koniec – olbrzymie. Delikatny zakręt w prawo, niebieski dywanik prowadzący do mety. Można się rozpędzić. Rozpędzam się, widzę mnóstwo ludzi, słyszę mnóstwo ludzi. Najwyraźniej widzę i słyszę „moich ludzi”, którzy dopingują, filmują i zdjęciują – to oni motywują najbardziej. Skok przez metę i jestem. Medal, woda wręczone przez wolontariuszy i już po wszystkim.

Cele?

Nie jestem pewna czy podczas tego biegu miałam określone cele. Przyznam szczerze, że w ogóle nie chciało mi się tam jechać. Nie chciało mi się biec. Byłam po chorobie, po kilku dobach pracy. Całą sobotę spędziłam siedząc na superwizji. Niedziela była takim dniem, gdzie w końcu mogłam odpocząć. Miałam chęć zaplątać się w kołdrze i spędzić tam czas z książką, nigdzie nie wychodząc. No, a tu bieg. W dodatku kawałek trzeba pojechać. I muszę być wcześniej, na otwarciu. Przyznaję bez bicia: tak straszliwie mi się nie chciało, że gdyby nie fakt, iż byłam ambasadorem, pewnie nigdzie bym nie pojechała. Dosłownie zmusiłam się do tego by wstać i wystartować.

Więc jakie tu mogły być cele?

Przetrwać! – Przetrwałam.

Dotrzeć do mety! – Dotarłam.

Nie iść, biec! – Nie szłam, biegłam.

Zmieścić się w czasie! – zmieściłam się.

No i to tyle. Nie miałam ambicji na bicie życiówki, bo byłam świadoma tego, iż jest to nierealne i niewykonalne w obecnym czasie. Wszystko co mogłam chcieć osiągnąć w związku z tym startem – osiągnęłam. Więc można uznać, że był to udany bieg. Tyle jeśli chodzi o mnie, wracamy do organizacji.

medal(1)

Przy okazji Park Touru w Gdańsku wspominałam o tym, że dostać wodę od razu po biegu, to wspaniała rzecz. Tak też było i tutaj. Normalnie pewnie rzuciłabym się na butelkę i walczyła z jej otwarciem, ale co innego przykuło moją uwagę – medal. Nie spodziewałam się czegoś tak pięknego! Wiedziałam, że będzie czarny (jeszcze nie miałam czarnego medalu!), wiedziałam, że będzie miał kaszubskie wzorki. Ale nie spodziewałam się, że całość będzie się tak wspaniale komponować, że będzie najzwyczajniej PIĘKNY! Jestem pod wrażeniem. Byłam tak zachwycona i zauroczona, że zapomniałam oddać chipa mierzącego czas. Zorientowałam się dopiero w samochodzie, jak poszłam się ubrać. Przebrałam się i wróciłam oddać chipa i zdobyć jedzenie.

O jedzeniu z namiotu VIP pisać nie będę, bo nie jest to istotne. Ale istotne jest „żarcie z pakietu”. Każdy z uczestników otrzymał talon na kiełbachę z grilla oraz zupę. Przeważnie po biegach dostaje się „nic”, czasem jakąś drożdżówkę. Tu była zupa i kiełbacha, czyli na bogato! Niestety, wiadomo, że w takich miejscach są tłumy, a jak są tłumy to są też mega kolejki. Uznałam, że poczekam aż kolejki się skończą lub zmniejszą i siedziałam niedaleko sceny, obserwując koronacje, które trwały bez końca (jak to koronacje). Po pewnym czasie, z racji tego, że byłam zbyt zajęta piciem piwa, wręczyłam „mojemu człowiekowi” talony i poprosiłam o przyniesienie jedzenia. Po chwili przyszła grochówka i… nie, nie kiełbacha. Okazało się, że kiełbaski się skończyły. Niemal sto osób nie odebrało pakietów startowych, a i tak kiełbaski się skończyły. Można było kupować jedzenie z grilla, więc pewnie część została wykupiona, no, ale mój talon nie doczekał się realizacji i kiełbachy nie dostałam w związku z tym. Czy to źle? Wręcz przeciwnie. Zamiast kiełbachy dostałam kaszankę, co dla mnie jest o wiele lepszą opcją, więc byłam szczęśliwa. Chociaż gdy usłyszałam opowieść o tym jak wyglądała realizacja talonu na jedzenie, poczułam się lekko zniesmaczona.
– Mogę prosić chleb do tej kaszanki?
– Nie ma chleba.
– Ale przecież tam jest. – wskazuje na górę chleba.
– Nie, chleba nie ma.

talon

Także chleba nie było. Za to była kaszanka. I grochówka. Nie ma to jak ciepły posiłek po biegu. Pomimo niedociągnięć kuchennych i chaosu cateringowego, olbrzymi plus za posiłek regeneracyjny. Ciepłe, dobre, wystarczające. Organizatorzy innych biegów, uczcie się!

Czy coś jeszcze mam do dodania? Wydaje mi się, że nie. No, poza tym, że mam nadzieję, że wszystko ładnie zgra się terminowo, bo chciałabym bieg Arasmusa wpisać na stałe w swój biegowy kalendarz.

W tym miejscu pragnę także podziękować organizatorowi. Nie tylko za to, że wymyślił taki bieg i postanowił wprowadzić go w życie, ale też za to, że dał mi szansę być w pewnym sensie częścią tego projektu. Cieszę się, że spośród wielu zgłoszeń, zostałam wybrana jako jeden z ambasadorów biegu Arasmusa. Było to dla mnie coś nowego, pewnego rodzaju wyzwanie, ale też wspaniała przygoda. Dzięki za daną mi szansę i mam nadzieję, że nie żałujesz swojego wyboru. Dzięki, Karol!

Dystans: 5 km
Numer startowy: 20
Miejsce w kategorii OPEN: 550
Miejsce – kobiety: 255
Miejsce w kategorii wiekowej: 37
Czas netto: 00:33:34