Park Tour – Park im. Ronalda Reagana – Gdańsk – 20.08.2017
Pierwsza część z cyklu biegów parkowych za mną. Zapisałam się na całą serię, gdy tylko mignęło mi info o takim biegu. W zasadzie wtedy jeszcze nie wiedziałam czego się spodziewać. Nie miałam wygórowanych oczekiwań, co jest plusem, bo ciężko je zawieść w takiej sytuacji. Poszło sprawnie: zobaczyłam info, zapisałam się, poczekałam do pierwszego etapu, pobiegłam. Teraz jestem po i mogę co nieco o tej imprezie powiedzieć.
Jest po godzinie 17, dopiero niedawno wróciłam do domu, bo nie obyło się bez przygód z samochodem. Ale to nie istotne w tej historii. W ten sposób bardziej chce się wytłumaczyć z ewentualnego bełkotu, bo zwyczajnie jestem zmęczona i nie do końca ogarniam co się dzieje. Na szczęście nie mam dużo do ogarniania, bo nie dzieje się teraz za dużo, a na biegu działo się jeszcze mniej. Było tak zwyczajnie, prosto. Przyjechałam, odebrałam „pakiet startowy”, pobiegłam i koniec. Szybko, sprawnie i nawet dość kameralnie
Dlaczego „pakiet startowy” wskoczył w cudzysłów? No, bo nie bardzo wiem jak to określić inaczej. Dostałam numer startowy, w folii, z przyczepionymi agrafkami oraz chipa do pomiaru czasu, którego się zwraca na koniec. Nic więcej. Byłam zaskoczona, już nawet nie tym, że żaden sponsor nie dorzucił jakiegoś gratisu, gadżeciku czy innej pierdółki. Bardziej zszokowało mnie to, że nie mam tony makulatury, bzdurnych ulotek, jak to zwykle bywa. Dostałam numer startowy i chipa, a odchodząc czułam się jakoś tak… pusto. Mało tego było. Nietypowo. Dziwnie. Minimalistycznie.
Tak, minimalizm to chyba dobre określenie. Bardzo adekwatne. Ludzi nie było dużo (niestety nie wiem ile, bo nadal nie ma wyników). Zatem na trasie było dość spokojnie, przez większość czasu biegłam sama. Poważnie. Było stadko, zbita grupa z przodu, jakieś 2 metry za nimi ja, a później kilka, kilkanaście metrów za mną drugie stado. Biegłam w środku, samotnie. Nie wiem, może moja koszulka ambasadora ich tak onieśmielała, że bali się zbliżyć? Nie mam pojęcia.
Ale tak, ludzi było mało. Ale wystarczająco dużo, by zrobić wielką kolejkę do kibelka. A nawet do dwóch. Niestety, tylko do dwóch. Przed biegiem poszłam jak zawsze, profilaktycznie siknąć. Postałam chwilę w kolejce i się poddałam. Uznałam, że chyba szybciej przebiegnę te 5 km niż dotrwam w kolejce, więc zrezygnowałam z tej wątpliwej przyjemności i poszłam na start. Do rozpoczęcia biegu było ok. 10 minut. Szczerze wątpię, czy wszyscy stojący w tej kolejce (i w drugiej też), zdołali załatwić swoje potrzeby na czas. A jeśli to zrobili, to zapewne nie w toi toiu. 2 toie na biegu. Mało. Bardzo mało. Zdecydowanie za mało. Wielki minus za brak odpowiedniej ilości sikalni.
Przed biegiem głównym były jakieś mini biegi dla dzieciaków. Na ten temat nic nie powiem, bo absolutnie mnie to nie interesowało i byłam z dala od tych atrakcji. O depozycie też nic powiedzieć nie mogę, bo z niego nie korzystałam. Wiem tylko, że był, bo widziałam karteczkę z napisem „depozyt”, więc domyślam się, że tam właśnie się znajdował.
Gdy już ustawiłam się na starcie, dopadła mnie Pani Obawa. Wlazła mi w głowę i zaczęła coś szeptać, przez co zaniepokoiłam się trochę. Obawa, kazała mi się obawiać, że się zgubię. Nie znałam trasy. Nigdy w życiu nie biegałam w parku Regana, na stronie nie chciało mi się patrzeć jak ona wygląda. Po prostu tam pojechałam, stanęłam na starcie i czekałam. No i czekając martwiłam się, że trasa będzie źle oznaczona, ludzie z czołówki wystartują szybko, uciekną mi, a ja będę tam gdzieś sama, biedna, zagubiona. Na szczęście już zaraz po starcie, mogłam kopnąć Panią Obawę w jej wielki, tłusty tyłek, bo okazało się, że babsko nie ma racji. Trasa była bardzo ładnie oznaczona, nie miałam wątpliwości gdzie biec. Ponadto na krzyżówkach i ostrzejszych zakrętach stali ludzie z obsługi, którzy też przeganiali rowerzystów. Raczej nie można było się zgubić, a jeśli komuś się to udało, to serdecznie gratuluję, bo to nie lada wyczyn.
No, co innego z orientacją na trasie, bo ja nie miałam pojęcia gdzie jestem. Biegłam za stadem lub gapiłam się na strzałki na trasie, które były ustawione dość często. Dlatego też biegnąc już na końcówce, widząc kibicującą biegaczkę, która wcześniej ukończyła bieg, spytałam ją ile do końca. Nie miałam pojęcia gdzie jestem, ile jeszcze mi zostało i czy już powinnam przyspieszać czy nie. Mnóstwo pętli, alejek, myślałam, że kręcę się tam w kółko. Moja orientacja w terenie, nawet nie jest słaba, ona praktycznie nie istnieje.
Tak jak nie istnieją także mózgi niektórych osób. To zjawisko nagminnie pojawia się na różnych biegach. Gdy biegniesz, zawsze musi trafić się ktoś, kto akurat w tej konkretnej chwili, musi przejść na drugą stronę, pod taśmą. Już, teraz, dokładnie w tym momencie, żeby idealnie wleźć ci pod nogi. Najlepiej jeszcze z wózkiem, bo przecież dziecko nie może poczekać dwóch sekund. Albo rower przeprowadzić, bo nie da się przejechać na około, trzeba w tym konkretnym miejscu i w tej konkretnej chwili. Strasznie mnie to wkurza, bo przez takich ludzi muszę się albo zatrzymać, albo zrobić unik, albo zwolnić, albo zrobić cokolwiek innego, przez co gubię rytm. Tu dodatkową atrakcją były także psy, na które trzeba było uważać, by ich nie rozdeptać. Ich właściciele nie specjalnie byli w stanie utrzymać psiaka obok siebie, a o tym, że jest coś takiego jak smycz, całkowicie zapominali. Na jednym zakręcie coś małego wbiegło na trasę, a za tym czymś jego właścicielka, przez co nagle kilka osób miało ostre hamowanie, zrobił się zator i aż dziwne, że nikomu nic się nie stało.
Psów było sporo, jeden był też na trasie, tak oficjalnie. Biegł razem z nami, a konkretnie to z jego właścicielką, która była do psiaka przypięta. Gdy to zobaczyłam, pojawiło mi się w głowie to samo pytanie, co podczas lektury i recenzowania książki biegowej Dziewczyny, na start!. A mianowicie: czy tak można? Czy można brać udział w rywalizacji biegowej wraz z psem, podczas gdy wszyscy biegną bez czworonoga? Czy to nie powinna być jakaś osobna kategoria? Mi osobiście nie robi to żadnej różnicy, bo ja o podium nie walczę, ale czysta ciekawość. Wiem jak fajnie biegnie się z psem, jak łatwo i jak można biec daleko i szybko nie męcząc się praktycznie wcale. Stąd też to pytanie. Nie mniej im dalej, tym bardziej widziałam, że kobieta nie wzięła ze sobą psiaka po to, by dzięki niemu wygrać. Zwyczajnie przyszła na imprezę dla zabawy, nie dla rywalizacji. A przynajmniej tak to wyglądało. Domyślam się, że biega z psem na co dzień, a teraz razem wybrali się na zawody. Słyszałam, jak mówiła, że na trasie powinna być woda. Bo faktycznie, powinna być. Może 5 km to nie jest duży dystans, ale przy sierpniowych upałach odpowiednie nawadnianie i schładzanie jest niezwykle istotne. Ona wiedząc to, zatrzymała się przy kałuży i zachęciła psiaka by chociaż on pochłeptał sobie wodę, nim wyruszą dalej. Zadbała nie o siebie, nie o wynik, a o swego czworonożnego przyjaciela i w momencie gdy to zobaczyłam, przestałam się wkurzać, że ktoś biegnie z psem, a wręcz ucieszyłam się, że tak fajnie razem spędzają czas. Nie mniej pytanie nadal pozostało w mojej głowie: czy w biegach można uczestniczyć z psami?
Na to pytanie nie mam odpowiedzi. Za to wiem, jak wyglądał ten bieg dla mnie, prywatnie. Zawsze mam jakieś założenia, plany przed. Najczęstszy to: zmieszczę się w limicie czasowym.
Tutaj trochę nie miało to racji bytu, gdyż limit czasowy wynosił… 1,5 h. Tak, poważnie. Jeszcze pytałam kumpelę, którą spotkałam oczekując na start, bo nie byłam pewna czy dobrze przeczytałam. Nie wiem jak wolno musiałabym biec, żeby się nie zmieścić w czasie. Obawiam się, że nawet tak wolno iść nie potrafię. Więc ten punkt był tu absolutnie zbędny.
Co mamy dalej… Nie będę ostatnia. Takie założenie też często (albo nawet zawsze?) się u mnie pojawiało. Dziś uznałam, że chyba mam to w dupie. Wstałam rano i stwierdziłam, że mam to gdzieś czy będę na końcu czy nie. W sumie nawet byłoby fajnie, bo dostałabym największe brawa.
Poprawię życiówkę. takiego chorego pomysłu też dziś nie miałam. Jeśli kiedyś miałabym poprawiać życiówkę, to z pewnością nie latem. Zresztą mam świadomość tego, że nie jestem póki co w stanie biec szybciej. Znaczy się mogę biec szybciej, ale wtedy nie przebiegnę ciurkiem 5 km. A z racji tego, że uznałam iż nie będę przechodzić do marszu, tylko bieg, to za mocno przyspieszyć nie mogłam, bo biec by się za moment skończył.
Limit czasowy 1,5 h, wylane w to czy będę na końcu, brak absurdalnego pomysłu na poprawianie czasu. Wszystko to przekłada się na pełen luz, żadnych oczekiwań i spokojny start. Dlatego też wyruszyłam tam w koszulce ambasadora biegu Arasmusa, wychodząc z założenia, że ambasador to nie musi być tylko ktoś, kto wygrywa biegi. To może być też ktoś, kto wygrywa z samym sobą i swoimi słabościami. Także dziś ambasadorzyłam i miałam prosty plan: dobiec do mety. Bez pośpiechu, spokojnie, swoim tempem, na luzie. I myślę, że to jest recepta na dobry, przyjemny bieg, bo taki właśnie się dla mnie okazał Park Tour w Gdańsku.
Niestety, nie może być za różowo. Pojawił się jeden czynnik, który zepsuł mi tę sielankę. Jedno cholerstwo, które sprawiło, że każdy krok sprawiał ból, a początek był tak masakryczny, że gdyby to nie były zawody, to zwyczajnie wróciłabym do domu i poszła spać. Noga. Lewa. Już od pierwszych kroków coś mnie rwało z tyłu uda, jakby chciało urwać mi nogę. Nogę, która w jednym miejscu zdawała się być kawałkiem kamienia, totalnie nie plastycznym, takim, którego nie można ruszyć. Początek biegłam na sztywno, utykając. Później trochę puściło, dało się nią bardziej poruszać, ale ból nie odpuszczał. Tak, ten bieg był bardzo fajny, na luzie, spokojny, przyjemny, ale też cholernie bolesny. Teraz nawet samo siedzenie jest bolesne, ale mam nadzieję, że to minie w miarę szybko. Cokolwiek to jest.
Ostatnie kilkaset metrów już trochę przyspieszyłam (ktoś mi powiedział, że końcówka, więc wiedziałam, że mogę sobie na to pozwolić). Rozwalił mnie dzieciak krzyczący: „wygrasz to!”. No, ale skoro powiedział, że wygram, to przyspieszyłam, mimo, że byłam z odpadającą nogą gdzieś na końcówce. Widziałam kolesia z mikrofonem, krzyczeli: „Aga, dajesz!”, no i biegłam, biegłam, ale pod koniec zwątpiłam. „Gdzie jest meta?!” – spytałam. Pokazali mi, że w prawo. No fakt, powinnam wiedzieć, bo meta była też startem. Nie mniej zwątpiłam, bo zakręt na metę miał 90 stopni, więc dość niebezpiecznie. Poza tym, sporo prędkości się wytracało. Ale dobiegłam, wbiegłam, przebiegłam!
I wtedy też ucieszyłam się, że w końcu ktoś zakłada mi medal na szyję. To brzmi absurdalnie, ale nie pamiętam już kiedy ostatnio tego doświadczyłam. Z reguły jest dużo ludzi na biegach, albo też nikomu się nie chce i tylko podchodzi się do obsługi i dają Ci medal do łapy. Może szczegół, może bzdura, ale jest o wiele fajniej i o wiele milej, gdy ktoś założy Ci na szyję ten kawał blachy i pogratuluje. Ja poczułam się fajnie. A jeszcze fajniej poczułam się, gdy zaraz po medalu, wręczono mi do łapy butelkę wody. Chyba pierwszy raz dostałam wodę od razu po biegu. Nie musiałam za nią ganiać, szukać jej, czekać w kolejce. Nie było też sytuacji, że się woda skończyła, bo i tak mi się zdarzało. A tu elegancko, podbiegam, medal, gratulacje, woda. Świetnie!
Kolejne co mnie czekało, to odczepienie czipa, w sensie wyplątanie go ze sznurówek i wrzucenie do kartonu. To z niego było losowane 10 czipów, z numerami, aby rozdać szczęśliwcom specjalne buffy z biegu. Niestety, jak zwykle mnie nikt nie wylosował, a pamiątkową buffę chętnie bym przygarnęła.
Czy coś więcej? Myślę, że nie mam nic do dodania. Poza tym, trzymajmy się tej minimalistycznej koncepcji, nie mogę się aż tak rozpisywać. Na koniec powiem tylko, że spodziewałam się, że będzie gorzej. Nie było rewelacyjnie, ale myślałam, że bieg ten będzie jakiś taki niedorobiony, zorganizowany na odwal, z beznadziejną trasą… Skąd taki pomysł? Nie mam pojęcia. Mało tego, myślałam, że medal, z racji tego, że będzie „łączony” z kolejnymi dwoma, będzie jakąś beznadziejną, miękką blaszką. A jak się okazało, ten kawał żelastwa jest ciężki, prezentuje się całkiem nieźle. W zasadzie to jest bardzo ładny. Już nie mogę się doczekać, aż zdobędę dwa kolejne do kolekcji. Razem to już w ogóle będą prezentować się super!
O, w końcu wjechały wyniki na stronę, więc mogę tu dokleić i opublikować całą, kompletną relację 😉
Dystans: 5 km
Numer startowy: 129
Miejsce OPEN: 174
Miejsce w kategorii wiekowej: 26
Czas: 0:32:37.47
Czas netto: 0:32:21.32
3 myśli na “Park Tour – Park im. Ronalda Reagana – Gdańsk – 20.08.2017”