Piwna Mila – 9.10.2016 – Sopot
Piwna Mila to bieg specyficzny, wyjątkowy, z niemal trzydziestoletnią historią. Jednakże wczoraj, do Trójmiasta zawitał po raz pierwszy. Oczywiście nie mogło mnie tam zabraknąć, nie mogłam przegapić takiej okazji, zatem pojawiłam się 9.10.2016 na Stadionie Leśnym w Sopocie, aby zmierzyć się z grupą niemal 150 amatorów piwa i/lub biegania.
Na czym polega Piwna Mila? Jak już część z Was mogła się domyślić, jest to połączenie biegania z piciem browarów. Połączenie dziwne, zaskakujące, ale na tyle intrygujące, że chce się tego spróbować. Zawody polegają na przebiegnięciu jednej mili (1609 metrów) w jak najszybszym czasie. Są to trzy okrążenia stadionu po 400 m i ostatnie (czwarte) 409 metrów. Proste? Proste. Dlatego żeby nie było za łatwo, każde okrążenie poprzedzane jest wypiciem małego piwa. Zatem całość wygląda następująco: piwo, 400 m, piwo, 400 m, piwo, 400 m, piwo, 409 m. W międzyczasie oczywiście może się zdarzyć przerwa na rzyganie, które skutkuje naliczeniem kary w postaci dodatkowego okrążenia (na szczęście już bez kolejnego piwa). Tyle z teorii. A jak to wyglądało w praktyce?
O ile się nie mylę, w oryginale pije się piwo z puszki o pojemności 355 ml. Tutaj mieliśmy butelki po 330 ml każda. Bardzo możliwe, że to nasz spolszczony odpowiednik zasad, nie wiem jak to wygląda oficjalnie, ale cieszy mnie to, bo w efekcie mogłam wypić 100 ml mniej. Piwo ważył Browar Spółdzielczy z Pucka. Na tę okoliczność zrobili pyszne pale ale, choć z zawartością alkoholu zaledwie 4,4% (w oficjalnej Piwnej Mili powinno być min. 5%). Browar trochę skopał sprawę, bo choć było niewiele ludzi, mogli ładnie promować się podczas tego wydarzenia. Nawet jeśli nie sprzedawać browary podczas zawodów (co byłoby wskazane, bo gapie sączyli Lechy czy inne paskudne euro lagery), to chociaż rozwiesić jakiś baner, który ładnie powiewałby na licznych zdjęciach czy filmach. Szkoda, wielka szkoda. Sama nawet kupiłabym limitowane piwo „Piwna Mila”, żeby je na spokojnie wypić w domu, jak już minie mi awersja do tego trunku.
Zatem stoiska browaru nie ujrzałam wchodząc na stadion. A co takiego zobaczyłam? Jakieś namioty i garstkę ludzi. Szczerze mówiąc, spodziewałam się wielkich tłumów, gdyż imprezą towarzyszącą był festyn rodzinny (swoją drogą niezłe połączenie: zabawy z dzieciakami i chlanie tuż obok). Niestety/ na szczęście, pogoda nas nie rozpieszczała i mało osób widziało mój kompromitujący wyczyn. Było dość zimno, mokro, ale nie padało. Mało tego, przy mojej turze nawet wyszło słońce, które dodało mi trochę powera. Nie ma co ściemniać, prawda jest taka, że stadion świecił pustkami. Byli organizatorzy, zawodnicy i ich towarzysze, którzy mam wrażenie zmywali się dość szybko, aby nie marznąć po swoim biegu. Wyglądało to trochę jak jakaś spontaniczna impreza osiedlowa. Jakby ktoś rzucił hasło: „chodźcie, nachlejmy się i pobiegajmy!” Czy to źle? O dziwo: nie. Miało to swój urok. Dzięki temu było kameralnie, panował świetny, swobodny klimat. Luźna atmosfera, kupa śmiechu, wydaje mi się, że nie do powtórzenia na innych zawodach sportowych. Może to kwestia tego, że żaden zawodnik nie był trzeźwy? A może powodem było to, że niewiele osób tę konkurencję traktuje poważnie, bardziej jak zabawę? A może wszystko jednocześnie? Cokolwiek by to było, warto było tam wpaść chociażby po to, aby być częścią tej dziwnej społeczności i poczuć ten stan.
No dobra, zabawa zabawą, ale przecież to były POWAŻNE zawody! Tutaj spełnione musi być kilka ważnych kryteriów. Miejsce, stadion – świetna sprawa. Dobre do biegania, wygodne do mierzenia długości, toalety na miejscu. Bezpieczeństwo zapewnione, sanitariusze byli, choć chyba nie mieli za dużo roboty. Pomiar czasu – tu sprawa ma się trochę gorzej. O ile mi wiadomo miały być elektroniczne zapisy, ale ktoś chyba nawalił w tym zakresie. Pomiar był „ręczny”, „ludzki”. Człowiek + kartka + długopis. Skutkowało to tym, że wynik nie przychodził sms jak to zwykle bywa, pojawił się w internecie dopiero następnego dnia. Nie jest to duża przeszkoda, wielki problem. Jednakże najbardziej ubolewam nad tym, że nie ma zapisu z poszczególnych okrążeń. Według mnie, ideałem by było posiadanie informacji o czasie jaki potrzebowaliśmy na każde okrążenie. A jakby do tego był jeszcze czas wypijania kolejnych piw, to byłoby super. Ale wiadomo, na to trzeba profesjonalnego sprzętu, a nie zwykłej kartki. Mam nadzieję, że następnym razem uda się to zorganizować.
Kolejną kwestią jest regulamin i ustalone w nim zasady. Po spożyciu piwa, należało odwrócić pustą butelkę nad głowę. Mało kto to robił, nikt nie zwracał na to uwagi. Nie wiem czy nikt tego nie pilnował, bo ludziom się nie chciało, czy może dlatego, że wiązało się to z prysznicem dla gapiów. Ponoć moje obroty butelką skutkowały ochlapywaniem resztkami piany wszystkich stojących w pobliżu (przepraszam?). No, ale trzymałam się zasad.
Najważniejszy zapis dotyczył karnego okrążenia. Jeśli ktoś zwymiotował, musiał na koniec przebiec dodatkowe 400 m. Ilość i częstotliwość wymiotów nie miała znaczenia. Można było to zrobić raz, można było obrzygać cały stadion, zawsze było to dodatkowe 400 m, co wiadomo, wydłużało czas biegu i skutkowało gorszym miejscem w klasyfikacji. Zasada zrozumiała, prawda? Nie dla wszystkich. Niektórzy „rzygacze” nie przyznawali się do tego i jeśli nie zostali zauważeni, nie czuli potrzeby przestrzegania zasad. Organizatorzy też nie byli w stanie rozstawić się po całej długości, aby pilnować każdego wylatującego na trasie pawia, gdyż tych było za dużo. W efekcie niektórzy zawodnicy ukończyli bieg szybciej, podczas gdy powinni być zdyskwalifikowani za łamanie regulaminu. Może jestem w mniejszości, ale wydaje mi się, że na tego typu eventach ustala się zasady po to, aby ich przestrzegać. Niebawem dojdzie do tego, że biegacze zamiast po bieżni, będą skracać sobie trasę i biec na przełaj, po trawie, bo tak jest szybciej, a może nikt tego nie zauważy? Bardzo nie podoba mi się takie zachowanie, wręcz obrzyda mnie i sama myśl o tym sprawia, że mam ochotę również rzygnąć…
A no właśnie, jak to było z moim rzygo-biegiem? Zacznę może od tego, że całą noc poprzedzającą Piwną Milę… biegałam i piłam. We śnie. Nigdy w życiu nie byłam tak zestresowana biegiem. Śniło mi się, że biegnę, jestem na prowadzeniu, po czym okazuje się, że zapomniałam wypić pierwsze piwo i martwię się, że mnie zdyskwalifikują, po czym rozważam „wyrównanie” i wypicie dwóch piw na raz. W innym śnie się gubiłam, bo trasa nie była dobrze oznaczona i biegało się przez jakieś stragany. W kolejnym, nauczona doświadczeniami z pierwszego koszmaru, poszłam szybko na start, skupiona, aby wypić pierwszego browara i o nim nie zapomnieć. Tam okazało się, że zapomniałam odebrać pakiet startowy. Mój bieg już trwał, a ja zamiast wyruszyć z moimi współzawodnikami, biegałam po okolicy w poszukiwaniu biura zawodów, zastanawiając się, czy jeszcze jest otwarte i czy dostanę mój numer startowy. Tak, to była straszna noc. Co mnie tak bardzo stresowało? Fakt, że na ukończenie całego biegu było tylko 20 minut.
Zapisując się na Piwną Milę, cieszyłam się, że w końcu będzie ona organizowana w okolicy, bo zawsze chciałam spróbować. Bieganie + piwo. Dwie genialne rzeczy. Zapisałam się bardzo szybko, i dobrze zrobiłam, bo już drugiego dnia wszystkie miejsca zostały wyprzedane. Dopiero później zaczęłam więcej myśleć o tych zawodach. Przeliczać sobie w głowie jak szybko muszę pić, jak szybko muszę biec. O bieganie się nie martwiłam, bardziej o picie. Jak za szybko piję (nawet wodę) to ona „wraca”. Tu od początku byłam przygotowana na „powrót browara” i jadąc do Sopotu nastawiałam się na przebiegnięcie 2 km, bo karne kółeczko było pewniakiem w moim przypadku.
Gdy zbliżała się 13.30 – czas startu mojej tury – zaczęliśmy się ustawiać. Pierwsze piwo do ręki, ale póki co zakaz picia, żeby nie zostać podejrzanym o doping (pić przed biegiem nie można). Pamiątkowa fota i start! Nie rozpędzałam się. Piłam powoli, wtedy nawet delektowałam się smakiem zimnego browara. Wypite, butelka nad głowę do góry dnem, wyrzucenie jej do kartonu i bieg. Teraz już wiem, że wystartowałam za ostro, za szybko jak na pierwsze okrążenie. Na szczęście po 400 m mogłam sobie odpocząć w dziesięciometrowej strefie do picia.
Z drugim piwem było już gorzej. Już zaczynałam się zastanawiać: „co ja tutaj robię?!” Ale uznałam, że to nie czas na filozoficzne rozważania. Wypiłam co miałam do wypicia i pobiegłam, tym razem nieco wolniej. Zapytana na trasie o to, czy będę rzygać, z przekonaniem odpowiedziałam: „Jeszcze nie!”
Trzecie piwo – według niektórych najgorsze – nie było fajnym doświadczeniem, ale wiedziałam, że gorsze jeszcze przede mną. Męczyłam je straszliwie, wdając się w dziwne dyskusje ze wszystkimi, którzy byli w okolicy. Nie wiem czy byłam już tak pijana, że tyle gadałam czy była to moja super taktyka pt.: „jak gadasz, to nie możesz pić i ten moment się odwleka w czasie!” W każdym razie pogadałam sobie. Ktoś nawet zaproponował mi, że weźmie ode mnie butelkę i odleje trochę na trawę. Nie powiem, kusząca propozycja na tamten moment, ale uznałam, że to nie fair i męczyłam się dalej. W międzyczasie pojawił się facet z tacą pełną chleba ze smalcem, usiłując dokarmiać zawodników. Wspaniała postać, która dostarczała dobry nastrój w momentach, gdy już nie było nam do śmiechu. Cudem dopiłam i pobiegłam. Kolejne pytanie od mojego prywatnego kamerzysty: „Czy będę rzygać?”. Uznałam, że w sumie mogę, do kamery, bo czemu nie? Ale szybko mnie przystopował, mówiąc, że nic na siłę, bo to ma być naturalnie. Wiedziałam, że niebawem wyjdzie ze mnie naturalnie, pobiegłam dalej.
Już ostatnie, czwarte piwo. Najgorsze piwo w życiu. Aczkolwiek świadomość, że kolejnego nie będzie, trochę podonosiła mnie na duchu. Zaczynałam rozważać, czy nie powinnam zwymiotować, żeby zrobić na nie miejsce. Nawet pytałam o to gapiów, próbowałam uzyskać od nich radę, jakąś wskazówkę czy to dobry pomysł? Nie pamiętam co mi odpowiedzieli, ale po długich męczarniach wyzerowałam butelkę i pobiegłam ostatnie (oficjalne) okrążęnie. Przy samym jego początku miałam chęć zwrócić to co właśnie w siebie wlałam, ale postanowiłam dociągnąć do połowy stadionu, gdzie będzie czekać mój kamerzysta. Gdy tylko go zobaczyłam, nastąpiło zwolnienie blokady i w ten oto sposób zmarnowałam bardzo smaczne piwo. Trzy konkretne rzygi na trawę (tak prosili mnie organizatorzy*) i od razu zrobiło mi się lepiej. Dostałam chusteczkę na wynos i pobiegłam ze zdwojoną prędkością szczęśliwa, że mam to za sobą. Zaraz za mną pojawiła się dziewczyna, pocieszając mnie, że też ma jeszcze jedno kółko, zatem od teraz biegło mi się raźniej. Gdy przekraczałyśmy „teren picia” dotarłyśmy do miejsca w którym organizatorzy wręczali medale. Konferansjer mówił, że kolejna osoba dobiegła, a kobieta chciała założyć mi medal. Byłam zdziwiona. Pobiegłam dalej mówiąc: „Nie, jeszcze mam karne okrążenie! Tam rzygałam. Możecie to posprzątać.” i uciekłam wraz z moją „rzygową towarzyszką”. ( Przy okazji dzięki za słowa otuchy i podziwiam, że brałaś w tym udział nie lubiąc piwa, pozdrawiam!) Dobiegłyśmy do mety, najpierw ona, kilka sekund później ja. Nareszcie koniec! Pamiątkowy „medal”, tzn. otwieracz do piwa z logo, na czarnej smyczy. Nie jest to opcja zachwycająca, ale z pewnością bardzo praktyczna. Choć może nie na najbliższy czas. Póki co, chyba też nie lubię już piwa.
* Przy odbiorze pakietu startowego zadałam ważne pytanie:
– Czy jest wyznaczona strefa na rzyganie?
– Tak. Wszędzie. Ale jeśli możesz, to staraj się celować w trawę.
Zawsze zakładam sobie jakieś cele przed zawodami. Te zawody były inne, dziwne, nietypowe, założyłam sobie pewne rzeczy.
1. Ukończę bieg.
Czyli krótko mówiąc: dotrę do mety. Nawet jeśli miałabym się tam doczołgać – dotrę!
2. Zmieszczę się w czasie.
Tego obawiałam się najbardziej. To przez ten cel byłam tak zestresowana, że koszmary nie pozwoliły mi wypocząć przed biegiem i sprawiły, że chciało mi się rzygać z nerwów, jeszcze nim dojechałam na start.
3. Nie będę ostatnia.
Założyłam ten cel, chociaż nie do końca wierzyłam, że się uda. Ale udało się, w całkowitej klasyfikacji, o dziwo, ostatnia nie jestem!
4. Nie będę rzygać.
Teraz nawet nie jestem pewna czy tego chciałam czy nie. Jak już wspomniałam, jechałam ze świadomością, że to i tak prędzej czy później nastąpi. Może momentami się łudziłam, że jednak nie, ale z perspektywy czasu stwierdzam, że to było błędne założenie. Po zwymiotowaniu nadmiaru piwa od razu lepiej się biegło, lżej. Karne okrążenie nie było problemem. Zresztą po zakończeniu biegu, dopingując kolejnym uczestnikom, wielokrotnie powtarzałam, że rzyganie to dobry pomysł. Niektórzy mnie słuchali, inni nie. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi: cieszę się, że rzygałam.
Podsumowując. Czy warto było? Tak. Pomimo kilku niedociągnięć, myślę, że warto było to przeżyć, przekonać się na własnej skórze jak to jest. Mam świadomość, że była to pierwsza tego typu impreza, testowa można powiedzieć, zatem wszelakie błędy jestem skłonna wybaczyć. Za to jeśli chodzi o współzawodników, to im nie wybaczam nieuczciwości. Takie zachowanie jest karygodne i nigdy nie chciałabym brać udziału w zawodach z ludźmi, którzy nie potrafią przestrzegać zasad. I nie ważne czy są to poważne zawody, czy coś jak Piwna Mila, co traktowałam jak zabawę czy nietypowe wyzwanie. Nie ma znaczenia gdzie, w jakich okolicznościach, ale na takich ludzi wolałabym nie trafiać w przyszłości.
Czy wezmę udział w kolejnej edycji? Tego nie wiem. Na chwilę obecną wolę biegać niż pić. Jednakże z pewnością będę kibicować tej inicjatywie i promować ją, choć mam świadomość, że lekko zakrawa to na propagowanie choroby alkoholowej. Nie mniej wydarzenie jest z pewnością ciekawe, lecz wbrew temu co mówi regulamin, nie wiele ma wspólnego z „promowaniem zdrowego stylu życia”. Za to jest to coś, co wielbiciele piwa i biegów powinni sprawdzić, przeżyć i doświadczyć, nim stwierdzą, że to bułka z masłem. Bułka z masłem to z pewnością nie jest. No, chyba, że zjedliśmy ją bezpośrednio przed Piwną Milą, to faktycznie za moment może się ponownie objawić na bieżni, ku uciesze widzów, skutkując karnym kółeczkiem.
Wielkie podziękowania dla organizatorów, jesteście super! Gdyby nie Wy, Wasze podejście, nie byłoby takiej fajnej atmosfery! Do zobaczenia (mam nadzieję)! 😉
Dystans: 2009 m (1609 m + 400 m – karne okrążenie)
Numer startowy: 102
Miejsce w kategorii OPEN: 110
Czas: 19:22
Przed tydzień będę miała zakwasy od śmiechu!! 😀
Opisałaś to wydarzenie po mistrzowsku – jeśli Piwna Mila zawita na południe Polski – znajdę się na liście startowej 😀
Cieszę się, że się podoba 😉
No ja w tym tygodniu siedzę na południu, ale żadnej Piwnej Mili tu nie widać 🙁
Zapraszam do Trójmiasta, w 2017 zapewne będzie kolejna edycja. Z chęcią wystartuję razem z Tobą, żeby towarzyszyć Ci przy rzyganiu. Bo wiadomo: co dwa rzygi, to nie jeden! 😛