Jak przegonić łabędzie? Czyli trochę o moich łabędzich doświadczeniach.

Wczorajszy, desperacki post zrobił furorę. Nie tylko na moim fanpage’u, ale został też udostępniony w grupie prepperingowej, gdzie rozpętała się łabędzia dyskusja. Widać zapotrzebowanie na taki temat jest. Ludzie szukają rozwiązań. Dlatego też postanowiłam napisać trochę o moich łabędzich doświadczeniach, ale i zaprezentować Wam sprawdzony patent na przeganianie.

Łabędzie. Białe sykacze. Chyba każdy, kto był choć raz na spływie kajakowym miał z nimi do czynienia. Jeśli jest jeden, to spoko. Dwa też da się przeżyć. Ale w momencie, gdy pojawiają się młode, rodzice stają w ich obronie, syczą i zachowują się agresywnie. Doświadczyliście tego? Skoro to czytacie, zakładam, że tak.

Pamiętam, jak byłam małą (w sensie młodą), taką kilkuletnią Agą. Poszłam z rodzicami nad morze na spacer. Były tam łabędzie. W okolicy leżały jakieś szyszki. Pomyślałam, że im rzucę, skoro nie mają jedzenia, to może chociaż szyszki poskubią. Ptaszyna nie była zadowolona z mojego pomysłu, bo po chwili zaczęła syczeć i wybiegła z wody. Doskonale pamiętam jak przegoniła mnie przez plażę, uciekałam jeszcze długo po tym, jak już odpuściła i wróciła do wody.

Kiedyś na wakacjach karmiłam łabędzie. Nie szyszką, normalnie, chlebem. Żarły zadowolone. Chciałam sprawdzić czy ptaki są inteligentne czy mają przysłowiowy ptasi móżdżek. Zamiast chleba, pokazałam im mały kamyk. Nie trzeba było go wrzucać, wystarczyło pokazać. Syk jaki wydobył się z ich dziobów pamiętam do dziś. Już więcej nie chciałam oszukiwać łabędzi.

Wiadomo, miałam z nimi styczność, chociażby w pracy. Będąc na jeziorze, na kajaku, pojawiały się tam, przepływały obok. W tym roku jeden zaczął lecieć nad wodą, dosłownie na mnie, w linii prostej, ślizgać się po powierzchni, ale na szczęście wyhamował i na mnie nie wpadł. Zabrałam grupę dzieciaków i uciekliśmy od ptaszyska. No, ale jezioro to nie rzeka. Jezioro jest większe, łatwiej opłynąć, nie wchodzić im w drogę, uciec. Na rzece już nie jest tak wesoło.

Wczoraj byłam na spływie kajakowym. Kameralnie: dwie osoby, jeden kajak. Na samym początku trasy, którą zamierzaliśmy przemierzyć, pojawiła się łabędzia rodzinka. Dwa dorosłe, trzy młode. Po jakimś czasie płynięcia, napotkały na swej drodze jeszcze jednego gówniarza, trochę mniejszego. Gapiły się na niego ze zdziwieniem, ale dołączył do tej gromadki, przyjęły go. Niestety nam utrudniał sprawę jeszcze bardziej, bo zawsze był jakoś bardziej na uboczu, przez co blokował przepływ.

labedzie

Było bardzo wąsko. Nie było jak ich opłynąć. Przy jednym rozszerzeniu chcieliśmy wziąć rozpęd, wyprzedzić stadko i uciec. Nawet zaczęliśmy wprowadzać nasz plan w życie, ale największy z nich nie był zadowolony, zaczął zmierzać w naszym kierunku i syczeć. Szybko zrezygnowaliśmy z tego pomysłu i wycofaliśmy się.

Zdesperowani zaczęliśmy szukać w internecie, co można zrobić w takiej sytuacji. Nic ciekawego tam nie było. Naczytałam się o jakimś kolesiu co płynął z dzieckiem, rzucił się na nich łabędź i wywrócił kajak. Nie było to pomocne, za to sprawiło, że zaczęłam zachowywać jeszcze większy dystans i nie podpływałam do zasrańców.

Postanowiłam wrzucić posta na fanpage’u, z nadzieją, że ktoś mi doradzi co począć. Spory odzew, niestety nic nie pomogło. Bałam się przytulać łabędzie, jak mi radzono. Co prawda nie wpadłam na to by śpiewać, ale krzyczałam na nie. Później zaczęłam syczeć, bo myślałam, że to ich język i zrozumieją, że są tu niechciane. Zaczęłam je też wyzywać, z nadzieją, że jednak posłuchają i odejdą na bok. Uderzaliśmy wiosłem o kajak, by jeszcze bardziej hałasować.

W międzyczasie rozmawiałam przez telefon ze znajomą i dostałam rady: walnij je wiosłem, rzuć Ahtunga. Ahtunga nie miałam, ale nawet jakbym miała, to raczej nie rzucałabym w zwierzęta petardami. Wiosłem bałam się walnąć, bo moje doświadczenia z łabędziami nauczyły mnie, że lepiej przemknąć gdzieś bokiem i nie zaczepiać. Zresztą jakby nie patrzeć, to bardziej ich teren, a nie mój.

postpomocy

To co najbardziej nam pomogło to puszczanie muzyki z telefonu. Nie odeszły, ale przyspieszyły, bo najwyraźniej hałas nie przypadł im do gustu. Dzięki temu płynęliśmy trochę szybciej, ale nadal nie była to prędkość satysfakcjonująca. W ten sposób straciliśmy jakieś 1,5 godziny, wlokąc się za sykaczami.

„Co zrobić jak łabędzie blokują rzekę? Jest w ogóle jakiś patent?” – takie pytanie zadaliśmy właścicielowi firmy, który przyjechał odebrać nas z końca trasy. (A tak przy okazji to polecam: kajakimlyn.pl) No i jak się okazuje, patent jest.

Działa on na rzekach, gdy mamy małą grupę (max. kilka kajaków). Co zrobić?
Trzeba wyjść na brzeg. Przejść kawałek do przodu, aby wyprzedzić łabędzie. Przegonić ptaszyska w górę rzeki. Przepłoszyć z lądu, lekko postraszyć, pogonić by popłynęły w przeciwnym kierunku. Jak już będą za naszym miejscem postojowym, wskoczyć do kajaków i uciekać, nim postanowią powrócić.

Tyle. Proste? Wydaje się proste. Niestety, dowiedziałam się o tym dopiero po fakcie i nigdy nie miałam okazji przetestować. Jak nadarzy się okazja, z pewnością to zrobię, choć mam cichą nadzieję, że więcej takie problemy mnie nie napotkają.

A jak z Wami? Próbowaliście tej metody? A może macie jakąś swoją, sprawdzoną? Chętnie ją poznam.