Piwna Mila – 14.05.2017 – Sopot
W zeszłym roku brałam udział w Piwnej Mili (relacja tutaj). Gdy zobaczyłam zapowiedź kolejnej edycji, ucieszyłam się, mimo iż tym razem niestety nie mogłam wystartować. Za to postanowiłam podesłać tam swojego człowieka, który godnie będzie mnie reprezentować. Plan był taki, że go zawożę, kibicuję, robię zdjęcia i przy okazji patrzę co się dzieje dookoła i czy jest jakaś poprawa organizacyjna względem poprzedniego eventu.
3-4 dni przed planowanym startem, pojawiła się informacja, że impreza zostaje przesunięta o 6 godzin. Czyli „nasz” start miał nastąpić nie po 13, a po 19. Spora różnica, wkurzyłam się, bo rozwaliło mi to wszystkie niedzielne plany. Powód zmian? Festyn rodzinny, przy którym to mieli ludzie pić i biegać. Ale to żadna nowość, bo w zeszłym roku też odbywało się to w takich okolicznościach. Zresztą już wtedy, pisząc relację, wyraziłam swoje zdziwienie tym niezbyt mądrym pomysłem. Niestety organizatorzy zmienili zdanie (lub ktoś ich do tego zmusił), zaledwie kilka dni przed. Ja jestem z Trójmiasta i dla mnie było to problematyczne, a co mają powiedzieć ludzie, którzy wybierali się tu z Warszawy? Nie wiem czy w końcu dotarli czy odpuścili. Bo ja chciałam odpuścić (choć nawet nie miałam biec). Mówiłam: „olejmy to, nie musimy tam jechać.” Ale mój zawodnik nie odpuszczał i powiedział, że biegnie!
W niedzielę, 14.05, w dniu startu, zaczęliśmy się już pakować, szykować do wyjazdu. Wtedy też dostałam maila od mojego taty, który też miał być na miejscu żeby robić zdjęcia. Mail z linkiem do artykułu na portalu trojmiasto.pl odnośnie odwołania zawodów. Całości przytaczać nie będę, ale przytoczone słowa organizatora jednoznacznie świadczą o tym, że jednak imprezy nie będzie: „Zaplanowana przez nas na niedzielę Piwna Mila i tak się odbędzie, ale już w innym terminie.” W tym momencie w mojej głowie pojawiło się jedno wielkie WTF?! Nie ma maila z informacją o odwołaniu imprezy, no ale z tego newsa jasno wynika, że ma się ona nie odbyć. Zwątpiłam całkowicie. Poczekałam chwilę, weszłam na fejsa i dopiero jak zobaczyłam relację na żywo z pierwszego startu, to uznałam, że jednak coś się dzieje, możemy jechać, a trojmiasto.pl jak zwykle dało dupy ze swoimi super newsami.
Na miejscu było dziwnie. Inaczej niż poprzednio. Wtedy było tak spokojnie, kameralnie, po 10 osób w jednej fali. Teraz były tłumy (nie jakieś super tłumy, ale z perspektywy poprzedniej edycji to sporo ludu), trawa na środku stadionu oblegana – jak na ironię – głównie przez dzieci. Mnóstwo dzieciaków biegających w koszulkach piwnej mili, które w tym roku można było zakupić. Koszulki fajne, proste, niezbyt wymyślne, ładne, ale nie do biegania. Aby podczas zawodów mieć pomiar czasu – trzeba było kupić koszulkę. Taki był początkowy plan organizatorów, ale sądząc po ilości czipów do pomiaru czasu, chyba jednak go odrzucili (na szczęście).
Nagłośnienie dobre, konferansjer spoko, bo cały czas coś gadał. Okazał się jeszcze bardziej spoko, jak kilka razy wspomniał o tym, że agapilecka.pl wystawiła swojego zawodnika. Gorzej wyglądała sprawa odbioru pakietów, które były w innym miejscu niż oświadczenia i regulaminy. Jak ktoś poszedł odebrać pakiet, to kazali mu się wrócić do punktu z oświadczeniami, następnie znów do pakietów, a po otrzymaniu ich, trzeba było się jeszcze upomnieć o koszulkę, bo ten zapis był na jeszcze innej liście. Niezbyt to wygodne, ale jakoś działało. Jak działało, to ok, bo czasem nie działa.
Pakiet startowy pozostawia sporo do życzenia. W tym roku całość znajdowała się w kopercie. Nie było nawet torebki „Piwna Mila” jak na poprzedniej edycji. Koperta, marnej jakości numer startowy, czip do pomiaru czasu i ulotka do dentysty ze zniżką. (Najwyraźniej organizatorzy spodziewali się, że ktoś się upije, przewróci i wybije zęby, bo można było wygrać wizytę u dentysty, co nieźle mnie rozbawiło.) Pakiet startowy, zwiększony limit osób na starcie – to niestety świadczy o tym, że w tej edycji zaczęła liczyć się ilość, a nie jakość. Ale jest jeszcze medal. Medal to rekompensuje w pełni. Znów otwieracz, ale tym razem duży, ciężki, okrągły z datą, nazwą biegu i ładną smyczką z logotypem Piwnej Mili. Medal jest świetny i teraz zerkam na niego z zazdrością. To on sprawia, że żałuję iż nie mogłam pobiec. On i pomiar czasu (w końcu można się dowiedzieć ile trwało jedno okrążenie, a ile picie piwa).
Choć pomiar czasu też niestety nie był idealny. Gdy przeszło się za daleko, podeszło zbyt blisko linii startu, uruchamiał się zegar główny. Najprawdopodobniej psuło to wynik tylko jednego, konkretnego zawodnika, który wychylił się za daleko, ale uruchamiało też główny zegar, który zakłamywał czas już przy całej turze.
No i rzecz najważniejsza: piwo! Uwarzone, tak jak poprzednio, przez Browar Spółdzielczy. Tym razem pszeniczne. Jak smakuje? Nie wiem, bo jeszcze nie piłam. Kupiłam sobie kilka butelek, ale póki co leżakują. Jedna butelka stoi teraz obok mnie, pomaga mi pisać. A ja na nią spoglądam i zastanawiam się o co chodzi. Według organizatorów piwo miało mieć 330 ml. Butelki, które mam w domu, mają „zepsute” etykiety. Napisane jest „500 ml” co jest raczej niemożliwe przy takich gabarytach (ale jak będę pić to jeszcze sprawdzę dokładną pojemność). Nie wiem czy błąd na etykiecie jest przypadkowy czy może świadomy, aby ukryć fakt, że piwo jest za małe jak na tego rodzaju imprezę.
Dlaczego za małe? O tym pisałam już poprzednio. Piwna mila polega na przebiegnięciu 1609 m (4 x 400 m + 9 m), po wypiciu piwa przed każdym z okrążeń. Zatem w sumie pijemy 4 piwa. Piwo to musi spełniać określone kryteria:
– min. 5%
– min. 355 ml
Pierwsze z nich tym razem teoretycznie zostało spełnione (w zeszłym roku piwo miało tylko 4,4%), tzn. według tego co jest napisane na etykiecie. Ale patrząc na pojemność, przestaję tej etykiecie wierzyć. 500 ml to nie jest, zresztą organizator od początku mówił o 330 ml.
No i tu pojawia się pewien problem. Ten sam o którym pisałam w zeszłym roku. Nie są to światowe standardy piwnej mili, kryteria nie są spełnione. I oczywiście nie ma w tym nic złego, bo tutaj chodzi o dobrą zabawę. Niestety zakłamaniem jest twierdzenie, że uczestnicy tego eventu zostają wpisani do światowej klasyfikacji i, że udało im się zdobyć takie i takie miejsce w tym zestawieniu. Nie udało się. Za mało piwa. Prawdopodobnie także za mało %. Irytuję się za każdym razem, gdy słyszę, że ktoś osiągną takie i takie miejsce w tym zestawieniu. A słyszałam to wielokrotnie, czytałam o tym wielokrotnie, także poziom mojej irytacji wzrastał i wzrastał…
Ale o dziwo, nie wybuchł. Irytacja mnie nie rozsadziła. Wiecie dlaczego? Bo Piwna Mila ma super klimat. Mimo iż teraz leci na ilość, to klimat pozostaje. Nie tak kameralny jak poprzednio, ale w dalszym ciągu atmosfera jest radosna, przyjazna i na luzie. No, bo jak traktować poważnie tego typu zawody?
Poważnie nawet nie traktują ich organizatorzy. Nie widziałam „kontrolerów rzygania”. Choć w sumie nie wyobrażam sobie jak miałoby to wyglądać. Chyba każdy uczestnik musiałby mieć zamontowaną kamerkę, żeby było widać czy wymiotuje (za co grozi karne okrążenie). W tym roku nie widziałam ani jednego rzygacza. Albo dobrze się ukrywali, albo ich nie było. Zeszły rok był pełen wymiocin, więc było to dla mnie sporym zaskoczeniem.
Ogólnie w tej edycji były lepsze czasy. Jakbym startowała, pewnie byłabym gdzieś na szarym, zarzyganym końcu. A tu poszło ładnie, szybko, sprawnie. Chyba muszę przetestować to piwo, bo najwyraźniej ono daje takiego powera. No i rozpędu dodaje też wspomniana wyżej atmosfera. Pierwszy raz mogłam doświadczyć jej na trzeźwo. Jeśli byłam w zatłoczonym miejscu na trzeźwo, bawiłam się dobrze i nie chciałam od tego tłumu uciekać, to znaczy, że było dobrze. Bardzo dobrze!
Mimo tych wszystkich niedociągnięć, uważam, że Piwna Mila to świetny event. To zawody, w których warto choć raz wziąć udział, żeby zobaczyć jak to wygląda. To zawody, na których z pewnością będę chciała się pojawiać. Nie koniecznie w roli uczestnika, ale z pewnością jako obserwator i kibic. Cieszę się, że mój biegacz się nie poddał i postanowił tam jechać, w momencie gdy ja zwyczajnie chciałam to olać i zrezygnować z zabawy. To była bardzo fajna niedziela i liczę na kolejne tego typu eventy. Big Yellow Foot, dobra robota!
PS Musicie mi wybaczyć, ja na ogół nie poznaję ludzi, zwłaszcza po mordkach. Także ludzie, w tym organizatorzy, którzy się ze mną witali a ja w odpowiedzi rzucałam pytania w stylu: „hej, my się znamy?”, „Skąd się znamy?” lub też absolutny hit: „A Ty masz jakieś imię?”, proszę o wybaczenie. Ja naprawdę nie ogarniam ludzi. Ogarnęłam tylko Izę Bieszkę, z którą ambasadorzę na Arasmusie, ale do niej to sama podeszłam się przywitać. Resztę przepraszam. I przy tej imprezie i we wszystkich innych okolicznościach, bo pewnie takich będzie więcej, że nie ogarnę z kim rozmawiam 😛