Tropem Wilczym – Bieg Pamięci Żołnierzy Wyklętych – VI Edycja – Gdynia – 04.03.2018
Tropem Wilczym czyli bieg pamięci Żołnierzy Wyklętych to impreza, która odbywa się już od kilku lat, w całym kraju. Rok temu uczestniczyłam w niej po raz pierwszy, w Strzebielinie Morskim. Delikatnie mówiąc: nie byłam zachwycona organizacją. Wiedziałam, że w kolejnym roku już tam nie pojadę, wezmę udział w biegu w mieście. Porządnym, dopracowanym, robionym przez kogoś kto się na tym zna, a nie tylko przez przypadkowych wolontariuszy, harcerzy, którzy debiutują tworząc tego typu imprezę.
Rozejrzałam się za biegami w okolicy. Do wyboru: Gdańsk i Gdynia. Choć jestem z Gdańska, wybrałam tę drugą, dalszą opcję. Dlaczego? W Gdyni jest więcej fajnych knajp, a chciałam się wybrać po biegu na obiad. No, a poza tym, Gdynia słynie z biegów na bardzo wysokim poziomie. Symboliczny dystans: 1963 metry – akurat tyle, ile byłam w stanie zrobić w tym czasie.
„The North Event – organizacja imprez” – to oni mieli zająć się wydarzeniem. Nie znam ludzi, nie znam firmy, ale już sama nazwa wskazuje na to, że znają się na rzeczy. No i brzmi profesjonalnie. Niestety, tylko tak brzmi, a nazwa w tym kontekście jest bardzo myląca.
Pojechałam do Gdyni, w okolice Parku Rady Europy. Nie miałam pojęcia, że to miejsce tak się nazywa, ale GPS sprawnie mnie doprowadził. W oddali zobaczyłam wielki dmuchany meto-start. Poszłam w tamtym kierunku, spodziewając się biura zawodów. Biura nie znalazłam, ale znalazłam tabliczkę ze strzałką, więc zaczęłam podążać we wskazanym kierunku. Szłam, szłam i szłam. Trwało to tak długo, że zwątpiłam czy dobrze idę. Minęłam kogoś z torbą wskazująca na to, że to pakiet startowy, więc kontynuowałam podróż. Gdyby nie to, pewnie bym odpuściła i zawróciła, bo od dłuższego czasu nie było nowej tabliczki z kierunkowskazem. Jeszcze nie spotkałam się z tak oddalonym biurem zawodów. Można było się zmęczyć idąc już po sam pakiet. Ale odnalazłam, dotarłam, uff.
Poszło fajnie, sprawnie, bez kolejki. Podeszłam, zostałam spytana o nazwisko.
– Pilecka.
– Jak?
– PILECKA!
– O, adekwatnie.
Było adekwatnie, niestety nie załapałam się na koszulkę z Pileckim. Myślałam, że mają tylko Cieplińskiego, bo takowy mi przypadł. Później na trasie mijałam mnóstwo Pileckich i trochę żałowałam, że nie wiedziałam o tym wcześniej.
– Jaki rozmiar koszulki?
– Nie wiem… M? Taką miałam rok temu.
– W tym roku są bardzo małe.
– Ok, to L.
I faktycznie, w tym roku są bardzo małe. W dodatku o wiele ładniejsze, wygodniejsze i nie takie straszne, zwykłe i workowate jak rok temu. Ładne i wygodne. Tegoroczne koszulki to chyba największa zaleta biegu. Moja koszulka jest tak fajna, że byłabym skłonna ją nosić na co dzień, gdyby nie jeden szczegół: wizerunek Żołnierza Wyklętego.
Po odebraniu pakietu, wróciłam do samochodu by przypiąć numer startowy i zobaczyć co siedzi w pakiecie. Niczego ciekawego tam nie znalazłam. Papierowa torba przygotowana na to właśnie wydarzenie, w środku gumowa opaska, jakiś dziwny żołnierski komiks, mnóstwo ulotek i marnej jakości numer startowy. Nie było to zachwycające, ale najgorsza rzecz to: brak pomiaru czasu. W ostatnim czasie zapisywałam się na taką ilość biegów, że już nie ogarnęłam gdzie mierzą czas a gdzie nie, więc pretensje mogłam mieć tylko do siebie. Trudno, zdarza się. W zeszłym roku też pomiaru nie było, tym razem mam chociaż numer startowy. Marny, bo marny, ale jest.
Ubrałam co miałam do ubrania, poprzypinałam co było do przypięcia i spakowałam część ciuchów do siatki. Postanowiłam skorzystać z depozytu, by po biegu od razu ubrać coś ciepłego. Poszłam jeszcze raz pod dmuchaną starto – metę i spytałam gdzie znajdę depozyt. Byłam zszokowana, dowiedziawszy się, że jest on tam, gdzie odbiera się pakiety startowe. Czyli bardzo, bardzo daleko. Odpuściłam sobie tę wątpliwą atrakcję. Pomimo tłumów, mój samochód był bliżej niż depozyt.
Do startu pozostało kilkanaście minut. Skorzystałam z toi toia, który o dziwo był czysty, pięknie pachniał i był chyba największym atutem organizacyjnym. Pewnie dlatego, że było zimno i nikomu nie chciało się korzystać z zewnętrznego kibla. Nie ważne jaki jest powód i dlaczego udało się uczynić toi toika zaletą eventu. Ważne jest, że dzięki temu, udało mi się w ogóle znaleźć jakąkolwiek zaletę tego wydarzenia!
Pogodziłam się już z tym, że nie będzie pomiaru czasu i wtedy właśnie dostrzegłam namiot z napisem „Pomiar czasu Good Time”. Przestraszyłam się, że jednak jest pomiar czasu, a ja nie dostałam asortymentu, który mi ten pomiar umożliwi. Pobiegłam do namiotu w którym ukrywało się sporo osób z obsługi. Rozmowa wyglądała w przybliżeniu tak:
– Hej, jak tu wygląda pomiar czasu? Nie dostałam żadnego chipa i przy numerze startowym też nic nie ma.
– Biuro zawodów jest tam i tam się odbiera pakiet startowy.
– Ale ja mam pakiet startowy, mam numer startowy, ale nie mam niczego do mierzenia czasu. Muszę tu coś odebrać czy jak mierzycie?
– Ale tu nie ma pomiaru czasu.
– Ok, ten namiot mnie zmylił. Nie mierzycie czasu?
– No nie.
– Ok, stoicie pod namiotem z napisem „Pomiar czasu Good Time”, dlatego zgłupiałam.
Wtedy też cała ekipa zaczęła się rozglądać i szukać napisów, bo nie wiedzieli gdzie stoją. Poszłam.
I jak już poszłam, to powoli zaczynałam żałować, że tu jestem. Brak pomiaru to jedna sprawa, ale mylące namioty i ludzie, którzy nawet nie wiedzą gdzie są, to już zupełnie co innego.
Chwilę przed startem biegacze stali po obu stronach bramy startowej, tak jakby nie do końca wiedzieli w którą stronę biec. Patrząc na to co się dzieje, ja też już nie byłam pewna. Na szczęście konferansjer powiedział gdzie mamy się udać i cały tłum przetoczył się na właściwą stronę. Byłam tam mieszanka wszystkiego. Młodzi, starzy. Bardzo młodzi, bardzo starzy. Biegacze, kijarze. Dzieci na hulajnogach i małych rowerkach. Ludzie z wózkami i ludzie na wózkach. Samotni biegacze i tacy z psami. Mix. Totalny mix. Ze względu na rodzinny charakter imprezy, na ten brak rywalizacji to dobrze. Wszystko było na luzie. Bardziej zastanawiało mnie to, czy ten zbytni luz nie okaże się zbyt niebezpieczny, na szczęście żyję.
Odliczanie, wystrzał, start. Początek spacerkiem, bo nie dało się rozpędzić, później wolny bieg – standardowo. Ale pierwszy raz spotkałam się z tym, że chcę biec szybciej i nie mogę, bo jestem zablokowana przez ludzi z przodu. I jeśli już dla mnie było za wolno, to co miały powiedzieć osoby, które biegają szybko? Na szczęście nigdzie mi się nie śpieszyło, więc powoli, nie bawiąc się w zbyt wiele wyprzedzanek, po prostu sunęłam do przodu. Po kilkudziesięciu/ kilkuset metrach rozluźniło się i mogłam biec już swoim, choć nadal żółwim, tempem.
Biegłam, biegłam i biegłam. Gdy w końcu dotarłam do nawrotki i spojrzałam na zegarek, już wiedziałam, że coś jest nie tak. Niemożliwością jest, bym niecały kilometr biegła kilkanaście minut, nawet przy tym ślimaczym tempie z początku. „Trasa jest dłuższa” – pomyślałam. Kilkaset metrów dalej, zrównałam się z jakąś kobietą, która powiedziała do mnie:
– To jest więcej niż dwa kilometry.
– Też tak myślę, oszukali nas.
– Tak. Biegam tutaj na Park Runie, doskonale znam trasę.
– Ja tu biegam na Biegu Kobiet, też uważam, że jest za długo, oszuści.
Po drodze słyszałam jeszcze więcej głosów mówiących o przedłużonej trasie (i nie, nie były to głosy w mojej głowie). Nie miałam ze sobą telefonu, nie mierzyłam odległości więc dowodu na to nie mam. Niemniej moje wyczucie i wyczucie innych ludzi, szczególnie tych, którzy biegają tam często to dla mnie wystarczający dowód na to, by oficjalnie czuć się oszukaną przez organizatorów, w kwestii długości dystansu. Moje zniesmaczenie tym wydarzeniem z każdą chwilą rosło.
Mimo to, całkiem przyjemnie mi się biegło. Lekko zaśnieżony i chlapowaty bulwar nadmorski, do tego mnóstwo słońca. Cieszyłam się, że w końcu biegnę, że jestem na zewnątrz, jest ładna pogoda i zaraz dostanę medal. Biegłam, biegłam i nawet przez myśl mi nie przeszło by się zatrzymać i przestać biec! Jedyne co mnie powstrzymywało przed rozpędem to barierki, ustawione nie regularnie, trochę bez ładu i składu na środku trasy. Nie wiem ile osób na nie wpadło, ale ja byłam blisko, na szczęście wyhamowałam.
Widząc metę na horyzoncie, nie przyspieszyłam jak to zwykle bywa, gdyż odcinek ten był pełen błota pośniegowego w którym się zapadałam, a także przechodziło tamtędy sporo ludzi, którzy mieli gdzieś fakt, że ktoś biegnie. Podobnie zresztą jak organizatorzy, którzy według mnie nie zadbali o wystarczające zabezpieczenie.
Dobiegłam do mety. Nie wiem po jakim czasie, bo zegara też nie było. Dostałam medal. Fajny, ciężki, ładny. Ale znacznie gorszy niż w zeszłym roku. Za krótka tasiemka, założona w taki sposób, że wydaje się być odwrócona, co nie wygląda estetycznie. No i tył medalu: wielki symbol Instytutu Pamięci Narodowej. Ja rozumiem, że IPN daje na to kasę, ale wygląda to tragicznie i przerażające jest to, że nasze pieniądze idą na coś takiego. Cóż, medal jest ładny, ale nie dorównuje zeszłorocznemu.
Suszyło mnie, jak to po biegu. Spytałam „medalowych ludzi” o coś do picia. Liczyłam na wodę, bo to taki standard po biegu. Wskazali mi miejsce z piciem, niestety, wody tam nie zastałam tylko Red Bulla. Torby termiczne pełne puszek, przy nich babki, które je rozdawały. Rozdawały nie tylko biegaczom, za to tylko otwarte puszki.
– Czy mogę zamkniętą? – spytałam naiwnie.
– Nie, bo zawsze otwieramy. – usłyszałam w odpowiedzi. Nie dowiedziałam się niestety, dlaczego zawsze otwierają. Tę kwestię wyjaśnił mi w komentarzu do filmiku na YouToubie jakiś człowiek. ze chodzi o kwestię bezpieczeństwa. To ma sens, niemniej wydaje mi się, że podczas tej imprezy było więcej kwestii zagrażających bezpieczeństwu, poważniejszych niż puszki. Ponadto mam wątpliwości czy Red Bull był załatwiony przez organizatora, czy zwyczajnie sam wskoczył na imprezę, tak jak to często ma w zwyczaju. Jeśli tak, to wychodzi na to, że napoi dla biegaczy w ogóle nie było. Bo Red Bulla dostawał każdy, bez wyjątku, kto tylko miał chęć tam podejść. Bzdura? Może i bzdura, ale jak Aga chce pić, to jest wściekła. A Aga chciała pić. Wkurzyłam się po raz kolejny tego dnia.
Nie chciało mi się tam stać i marząć, ale zdarza się, że po biegu losowane są nagrody, na wszelki wypadek chciałam zostać. Dorwałam konferansjera by dopytać czy coś jeszcze będzie się dziać. Dowiedziałam się, że to koniec. Nagrody specjalnej za nazwisko też nie dostałam. Nagrody otrzymali tylko Ci, którzy dobiegli jako osoba 50, 100, 150 itd.
– Ale skąd to wiadomo, przecież nie było pomiaru?
– Stał tam człowiek i liczył.
Aha. No to fajnie, że liczył. Szkoda tylko, że ten człowiek umiał liczyć do około 50 itp. a nie potrafi policzyć np. do trzech, aby uhonorować nagrodą chociaż pierwszą trójkę. Dziwne to wszystko, bardzo to dziwne.
Chciałam poczekać, chociaż zobaczyć co dostaną te „wyliczone” osoby. Niestety, też nie było takiej opcji, bo chyba gdzieś tam cichaczem dostawali prezenty. Zdziwiło mnie to, że nie było to jakoś głośniej zrobione, na koniec, tak by ludzie widzieli. Jakoś tak oficjalniej, przyjemniej, fajniej, by chociaż rozwiać pogłoski słyszalne wszędzie wokół, że nagrody to tylko dla przyjaciół i rodziny królika. Ale nikomu pogłosek tych się rozwiać nie chciało. Oficjalnie nagród się wręczać nie chciało. Uhonorować pierwszych zawodników na mecie też się nie chciało. Miałam wrażenie, że niczego się nie chciało, poza tym, by jak najszybciej udać się do domu. Utwierdziłam się w tym przekonaniu, gdy nagle konferansjer powiedział, że to już wszystko, że dziękują i jak ktoś chce to może sobie zrobić zdjęcie na mecie. Zakończenie szybkie, pośpieszne. W sumie nie dziwię się, bo też by mi się nie chciało już tam stać i tyle gadać. A przyznać trzeba, że gadał nieźle, długo i niemal bez przerwy. To zrozumiałe, że miał już dość i chciał się zawinąć. Jednakże nie zrozumiałe dla mnie było to, że nikt nie sprawdził czy wszyscy są na miejscu. Po oficjalnym zakończeniu imprezy, za moment na metę wkroczyła kobieta. Nie młoda, szła z kijkami, chyba też zaskoczył ją przedłużony, bez wiedzy uczestników, dystans. Ale dotarła na metę, otrzymała medal i gorące powitanie od bliskich i osób stojących obok. Wtedy też bieg został zakończony po raz drugi. Takimi samymi słowami, że koniec, że zdjęcia można robić. No i, że na podstawie numeru startowego można wejść bezpłatnie do Muzeum (nie pamiętam nawet jakiego). Jako, że żadna z tych atrakcji nie interesowała mnie nawet w najmniejszym stopniu, odeszłam. Uciekłam szybko od tego tłumu, nie chcąc uczestniczyć dłużej w tej farsie. Po chwili już mnie tam nie było. Kto wie, może bieg był zakończony jeszcze kilka kolejnych razy, gdyż organizatorzy nie ogarnęli faktu, że jeszcze ktoś został na trasie.
Po zeszłorocznym biegu Tropem Wilczym w Strzebielinie Morskim, myślałam, że już gorsza impreza biegowa nigdy mi się nie trafi. Myliłam się. Bardzo się myliłam. Patrząc z perspektywy czasu, zyskawszy nowe doświadczenie, mogę stwierdzić, że bieg w Strzebielinie nie był taki zły. The North Event organizacyjnie przebił wszystko, w czym do tej pory brałam udział. Niestety, nie w sensie pozytywnym. Już teraz wiem, że będę unikać biegów, za które będą się zabierać. Tym samym zniszczyli oni mój pogląd o tym, że biegi w Gdyni są super. I chyba pierwszy raz, tak bardzo żałuję udziału w tego typu wydarzeniu. Żałuję, że nie wybrałam Gdańska, czy jakiegokolwiek innego miasta, miejscowości czy nawet wioski na Pomorzu. Mam nadzieję, że za rok wybiorę mądrze i nie popełnię już tego błędu. Jak to mówią: do trzech razy sztuka. Póki co, dwa razy wybrałam źle. I na podstawie tych wyborów, moich dotychczasowych doświadczeń z Tropem Wilczym, śmiało mogę stwierdzić, że dla mnie nie jest to bieg Wyklęty, tylko Przeklęty. Mam nadzieję, że za rok się to zmieni.
Dystans: Oficjalnie 1963 metry. Według mnie o wiele więcej.
Numer startowy: 257
Miejsce w kategorii OPEN: Nikt tego nie wie.
Miejsce w kategorii wiekowej: Tego tym bardziej.
Czas: Brak pomiaru czasu.