Polskie Upiory – Piotr Borowiec

Myślę, że właśnie pobiłam swój oficjalny rekord w czasie recenzowania książki. W sensie, że długo. Bardzo. Takie rzeczy się dzieją, gdy deadline nie jest wyznaczony i recenzja będzie wtedy, gdy będzie. Polskie upiory trafiły na czas wolnego, długiego czytania. Bo nie da się ukryć, rok 2018 był dla mnie biedny czytelniczo, przynajmniej jeśli chodzi o beletrystykę. Przeczytanie to jedna sprawa. Z napisaniem recenzji zwlekałam równie długo. Dlaczego?

Niejednokrotnie mówiłam o tym, że zbiory opowiadań to najcięższe do omówienia książki. Mnogość wątków, historii, opowieści. Mi osobiście ciężko się to czyta, bo każde opowiadanie to takie „zaczynanie od nowa”. Gdy mamy powieść, jesteśmy wkręceni i możemy przeczytać sobie nawet jedną, dwie strony i jest ok. W przypadku opowiadania, gdy mam mało czasu, sięgam po inną lekturę. A skoro cały czas miałam mało czasu, to tak opornie szło mi zwiedzanie świata Borowca. Natomiast początek sprawił, że szło mi jeszcze bardziej opornie.

Zbiór otwiera opowiadanie „Góra Krzyży”, które od początku mi się dłużyło. Przypuszczam, że wpływ na to mogło mieć pierwsze zdanie, składające się z dwóch słów, które brzmiały: „Sprawa polityczna”. Tyle wystarczyło by mnie zniechęcić. Te dwa słowa, sprawiły, że do tekstu podchodziłam jak do jeża. I nie, nie było tak, że po tych dwóch słowach rzuciłam książkę w kąt. Nie, absolutnie nie. Znam twórczość Piotra, wiem że warto po nią sięgać. Wiem też, że wydawnictwo Gmork nie wydaje złych rzeczy, więc ufam im i wiem, że to co wypuszczają w świat jest dobre. Więc czytałam. Niestety ten wstęp zniechęcił mnie do tego stopnia, że czytając, wyłapywałam tylko politykę i prawniczy bełkot. Przyznaję bez bicia: uznałam, że zwyczajnie nie mam ochoty się męczyć. (Aczkolwiek ta decyzja dojrzewała we mnie dobre kilka miesięcy, nim zdecydowałam się ją wcielić w życie) Stwierdziłam, że zrobię coś, czego nie robię często: będę czytać nie po kolei, a do pierwszego tekstu wrócę na samym końcu.

Odkąd dałam sobie przyzwolenie na przeskoczenie przez początkowe opowiadanie i czytanie nie w kolejności narzuconej przez wydawcę, moje życie stało się lepsze. Lektura stała się lepsza. Podchodziłam do niej z uśmiechem na twarzy, z wielką przyjemnością chwytając za książkę i wertując z rozkoszą kolejne strony. Ponadto mogłam wybierać sobie który tekst będę czytać jako kolejny, dzięki czemu mogłam dopasować sobie długość opowiadania, do długości wolnego czasu jakim w danej chwili dysponowałam. W końcu zaczęłam czerpać radość z lektury!

borowiec

Polskie upiory to zbiór dwunastu opowiadań. Opowiadań, które czyta się nie tylko z łatwością, ale także z przyjemnością i ciekawością. Podczas lektury często wybiegam myślami do przodu, zastanawiam się co się stanie dalej. W przypadku prozy Borowca, nigdzie mi się nie śpieszyło. Mogłam zostać na miejscu, być tu i teraz i spokojnie, cierpliwie czekać na rozwój wydarzeń, punkt kulminacyjny czy też na, nie rzadko zaskakujące, zakończenie. Myślę, że w pewnym sensie jest to kwestia zaufania. Zaufania do autora, zaufania do wydawcy. Ufam Piotrowi i daję się mu prowadzić za rękę, w ciemność, w nieznane. Ufam na tyle, że kroczę za nim tak naprawdę nie wiedząc co mnie tam spotka. Nie wybiegam do przodu, nie oszukuję podświetlając sobie straszliwych ścieżek latarką czy sprawdzając na mapie dokąd zajdziemy. Po prostu daję się prowadzić i wraz z nim, dzięki niemu, zatapiam się w tym mroku.

A ten mrok jest według mnie najgorszym możliwym mrokiem. Bo jest to mrok codzienny, zwyczajny, ludzki. I choć przewijają się tam duchy, choć występują tam zjawiska nadprzyrodzone, to nie one wywołują tutaj lęk. To nie do nich należy misja siania niepokoju. Owszem, one też mogą tak działać, przywoływać strach, rozprzestrzeniać grozę. Ale w moim odczuciu to właśnie człowiek jest najbardziej przerażający. Człowiek i całe zło, które w nim drzemie. Ludzie i demony, zamieszkujące ich serca. Jest to nie tylko przerażające, ale przede wszystkim przytłaczające. I właśnie to sprawia, że ta książka jest tak dobra.

Autor doskonale wie jak wzbudzać w nas emocje. Robi to bardzo dobrze, zmuszając nas do tego, byśmy czuli. A jak wiadomo, czucie to nie jest to, co zawsze chcemy robić. Czasem zdarza się, że chcemy wyłączyć odczuwanie, tak jak niektórzy bohaterowie zawarci w opowiadaniach. Ci bohaterowie są nam bliscy. To zwyczajni ludzie, tak pospolici, że łatwo nam się z nimi utożsamić. Rozumiemy ich, rozumiemy ich problemy, dzięki czemu łatwo nam wejść w historie.

Zrozumienie jest tu chyba słowem kluczowym. Borowiec doskonale rozumie o czym pisze – to widać. Nie porywa się z motyką na słońce, nie bawi się w opisywanie nieznanego, a nawet jeśli, to dopiero po dogłębnym researchu. W treści czuć autentyzm. I może to kwestia tego, że znam Piotra i wyraźniej widzę te zależności. Wiem, że był on związany z Rzeszowem – to pisze o Rzeszowie. Ma dwie córki – pisze o córkach. Wiadomo, że dużo osób może pisać o tych rzeczach i absolutnie nie chodzi mi tu o doszukiwanie się podobieństw czy wątków autobiograficznych w tekstach. Ale chodzi mi o to, że w historiach wyraźnie czuć tę prawdziwość, znajomość tematu. A dzięki mojej znajomości autora, wiem z czego ta autentyczność wynika.

Książka wydana jest – jak na wydawnictwo Gmork przystało – w sposób ładny, estetyczny, dopracowany. Ilustrację na okładkę stworzył Bartosz Wojdyga. I ta ilustracja budzi we mnie pewien niepokój. Patrząc z daleka, widzimy jakiś ponury obraz, namazany farbami. Coś maźnięte, coś chlapnięte, nie wyraźne. Gdy przyjrzymy się bliżej, można dostrzec tam czaszkę, twarz tytułowego upiora, jakąś zmorę. Ale spoglądając jeszcze dokładniej, widzę tam twarz człowieka. Najzwyklejszego człowieka. Smutnego, zagubionego, zatraconego. Wielki, pusty oczodół pokazuje nam, nie to, co znajduje się wewnątrz postaci, tylko uwypukla to, czego tam nie ma. Ukazuje pustkę. Potężną, przygnębiającą, chwytającą za serce, pustkę. Ta pustka boli nie mniej, niż rana zadana nożyczkami. Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co mi objawia się jako nożyczki, prawdopodobnie nożyczkami nie jest, tylko zwykłym maźnięciem. Mam świadomość, że teraz bardzo nadinterpretuję i ta okładka tylko w mojej głowie jawi się jako obraz rozpaczy. Co ciekawe, przed lekturą, absolutnie nie zwracałam na nią uwagi. Po lekturze natomiast, dostrzegam tu wielki smutek, cierpienie, rozpacz i stratę. I to jest to, co właśnie czuję. Może nie brzmi to optymistycznie, ale dla mnie to najlepsza rekomendacja lektury. Dlatego też z niecierpliwością i nadzieją, czekam na kolejne książki. I po cichu liczę na to, że tym razem będzie to powieść.

Z napisaniem tego tekstu zwlekałam bardzo, bardzo długo. Na tyle długo, że zdążyłam już zgubić moją kartkę z notatkami, które robiłam podczas lektury. Odkładałam napisanie tego tekstu, gdyż cały czas łudziłam się, że jeszcze wrócę na początek, przeczytam tę „Górę krzyży”. Czułam przymus, powinność, straszliwą presję. I to wszystko sprawiło, że nie wróciłam do wspominanego opowiadania. Wiem, że uczciwie byłoby go przeczytać przed napisaniem recenzji, ale mówię wprost: nie zrobiłam tego. Myślę, że gdy recenzja zostanie opublikowana, gdy presja puści, a poczucie obowiązku przestanie nade mną wisieć, to kiedyś, w spokoju, jeszcze raz podejdę do wspomnianej historii. Wtedy być może dodam tu co nieco. Jednakże nie obiecuję, by znów nie złapać się w sidła nacisku.


Za książkę dziękuję wydawnictwu:
Wydawnictwo GMORK