Początek, koniec i hot – dogi – Kacper Kotulak

Początek, koniec i hot – dogi to powieść, która długo czekała na mojej półce. Nawet nie na jednej półce, tylko na kilku, później na stole, stoliku, przy łóżku, w łóżku, na kanapie, a nawet w hamaku. To książka, która podróżowała ze mną, jeździła, wędrowała i towarzyszyła mi niemal 1,5 roku. Pewnie zastanawiacie się czy to dlatego, że tak mi się spodobała? Że tak rozkochała mnie w sobie, że nie mogłam się z nią rozstać? No, nie zupełnie o to chodzi.

Dzieło Kacpra Kotulaka zawitało u mnie jeszcze przed oficjalną premierą. Jak to bywa z takimi świeżymi książkami, z przyjemnością je przeglądam, obwąchuję, chłonę wizualnie. A tutaj było co chłonąć. Prosta, a jednocześnie klimatyczna okładka, którą wykonał Przemysław Ryba, przykuwa wzrok. Jednocześnie sugeruje nam klimat z jakim zetkniemy się wewnątrz. Kosmos, meteoryty, wszechświat – Science Fiction. Nie powiem, żebym była wielką fanką tego gatunku, jednakże informacja, że dużo tam humoru, oraz znajomość wcześniejszej twórczości autora, skłoniły mnie do zerknięcia w tę kosmiczną otchłań.

Gdy już nacieszyłam zmysły (uszy ucieszyły się z dźwięku szeleszczących kartek, nos zadowolił się wspaniałą wonią świeżego druku, dłonie zmęczyły się głaskaniem delikatnie wypukłej okładki, a język uznał, że on to jednak woli uczestniczyć w jedzeniu hot doga, a nie lizać papier). Wzrok okazał się być najbardziej zachłanny. Powiedział: „Otwieraj, chcę zobaczyć co jest w środku!” Posłusznie wykonałam polecenie.

Zaczęłam czytać. Przeleciałam przez kilka stron, jakoś bez specjalnego entuzjazmu, a później coś odwróciło moją uwagę, odłożyłam książkę. Taka procedura przydarzała mi się wielokrotnie. Doczytywałam kawałek i odechciewało mi się czytać/ zachciewało mi się spać/ miałam chęć na inną lekturę. Trwało to i trwało. Im dalej zabrnęłam, tym bardziej mnie to zniechęcało. Aż w końcu, po jakimś roku, doszłam do wniosku, że chyba nie wiem już o czym czytam, nie czepię z tego radości, a jedynym przyświecającym mi celem jest zakończenie lektury. „Ale po co czytać, jak nawet nie wiadomo o czym?” – To chyba najmądrzejszy wniosek do jakiego wtedy doszłam. Odłożyłam książkę na kolejną półkę.

Minęło kilka miesięcy, postanowiłam zrobić kolejne podejście. I wiecie co się okazało? Ta książka nie jest zła, to czas był zły. To nie był czas, na tego typu lekturę. To nie był moment na absurdalną komedię, którą są hot – dogi. I może gdybym zaczęła czytać od środka, to nawet nieodpowiedni czas na tego typu powieść by mnie nie zniechęcił. Niestety, to co mnie zniechęciło, to chyba był ów tytułowy „Początek”. Zwyczajnie nie porwał mnie, nie wciągną do tego dziwacznego świata. Przy którymś z kolei podejściu, gdy uznałam, że zacznę czytać od nowa, jakoś przez ten wstęp przebrnęłam, a później było tylko lepiej.

Co się kryje pod tym „lepiej”? Z pewnością mnóstwo dobrej zabawy. Otóż autor opowiada nam historię o kilku bohaterach, którzy to za cel obrali sobie ratowanie wszechświata przed końcem. Z chęcią powiedziałabym Wam jak te dziwolągi się nazywają, ale ich imiona są tak pokrętne, że program będzie podkreślać mi tekst, a Wy będziecie myśleli, że skumulowało mi się kilkanaście literówek w jednym miejscu. A tego nie lubię. Jednak wiedzcie o tym, że postacie, nie mają tylko dziwacznych imion, ale też zajęcia czy wygląd. Chyba na co dzień nie macie do czynienia z międzygalaktycznymi sprzedawcami hot – dogów, prawda?

Teraz, pisząc tę recenzję zadziała się rzecz, która nagminnie działa się podczas lektury. Pojawił się głód. Przez większość czasu miałam ochotę na hot – doga. I teraz też, piszę i myślę o tym jak ten czteroręki przyrządzał te pyszności, wpychając później do swych „niekończących” się kieszeni masę dolarów.

Autor pisze lekko. Można odnieść wrażenie, że jego słowa pięknie wpasowują się w atmosferę jaką opisuje, gdyż unoszą się, jak gdyby grawitacja była o wiele słabsza niż na Ziemi. Ta lekkość, cięte riposty i błyskotliwe teksty wpychane w usta postaci sprawiają, że gdy już wpadnie się w rytm, to czyta się bardzo szybko. I bardzo szybko to czytanie się kończy, bowiem książka ma niewiele ponad 200 stron. Ale ma to swój urok. Cieniutka, poręczna i jak już wspominałam – bardzo atrakcyjna, jeśli chodzi o wygląd. Aczkolwiek to nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, bo wydawnictwo Gmork słynie z pięknych wydań, mimo małych (niestety) nakładów.

Zaskoczeniem nie była też ta lekkość. Jak już wspominałam, znam twórczość Kotulaka z poprzednich publikacji opowiadań, między innymi w antologii w hołdzie Kingowi Pokłosie czy też treściom z antologii Iron Tales będącej ukłonem w stronę zespołu Iron Maiden, której Kacper był pomysłodawcą. Oba zbiory także zostały wydane przez Gmorki. Jak widać kooperacja autora z tym wydawnictwem wychodzi bardzo dobrze, więc mam nadzieję, na kolejne projekty. Projekty, w których Kotulak tak zręcznie jak do tej pory będzie posługiwał się językiem.

Momentami, między jednym uśmiechem a drugim, pomiędzy żartami, bądź będąc w trakcie czytania opisów kolejnych niepojętych akcji np. z udziałem Czasu, Jeźdźców Apokalipsy lub postaci mających cyfry zamiast imion, przez głowę przemykała mi myśl. Myśl dosyć potężna, bardzo odważna. Chwytałam ją, a jednocześnie przymykałam książkę, by spojrzeć jeszcze raz na piękną okładkę. Jednak nie spoglądałam na nią, by ją podziwiać, tylko po to, by sprawdzić, mieć pewność. I może tym, co teraz napiszę narażę się psychofanom pewnego autora. Nie wykluczone, że przeklną mnie w duchu (lub nie tylko). Mimo to, odważę się, powiem o tym, gdyż wydaje mi się, że Kacper zasłużył na szczerość. Swoim wspaniałym, powieściowym debiutem zapracował sobie na uznanie. Zaskarbił sobie te słowa. I mimo iż odrobinę się ich lękam, zwłaszcza, że zaczęłam od tego, że ciężko mi było przebrnąć przez pierwsze strony, że tyle czasu zajęła mi lektura… Napiszę o tym, przyznam się. Zdarzało mi się przymknąć książkę, zerknąć na okładkę i niejednokrotnie się zadziwić mówiąc w myśli: „O, to jednak Kotulak, a nie Pratchett!”