Moja Les – Zofia Staniszewska

Moja Les

Dorota – niby prosta dziołcha, nawet zarzucane jej było, że na sztuce, kulturze się nie zna, to i tak językiem takim, jak jej partnerka mówi, co poetką jest i wykształcona bardziej. A Dorotka to Dorotka i rozgraniczenie między postaciami być powinno, bo w języku doszukać się go trudno. Tzn. Dorotka narratorką jest i cały tekst pisany jest tak o właśnie, chyba mniej więcej w takim stylu, jak ja teraz piszę, co momentami irytujące już bywa. Jednakże Dorotka i jej partnerka Ludmiła, bardziej się różnić powinny. Bo jak to tak, że to miała być prosta wuefistka, a porównania takie jej się zdarzają, że i ja nie zawsze załapię o co kobiecie chodzi? W dodatku słodzi ona straszliwie. Niby twarda, konkretna baba z niej, a wciąż jakieś „sarenki”, „skarbeńki” czy inne „homiczki” (tak, zdecydowanie przez samo „h”, sprawdziłam!) pod adresem swej wybranki, pieszczotliwie rzuca.

Takie to wszystko trochę przesłodzone, co chyba autorka sama zauważyła pod koniec i postanowiła trochę namieszać, napsuć, by świat za pięknie nie wyglądał.

Więcej to chyba nie powiem już, bo styl pisania taki, trochę męczący mi się wydaje już podczas klepania w klawisze, więc i potencjalny czytelnik tego oto tu bełkotu, pewnie też wniebowzięty nie będzie.