Faza Delta – Teatr Wybrzeże
Faza Delta w reżyserii Adama Orzechowskiego to historia Radosława Paczochy, opowiadająca o czwórce młodych ludzi. Historia z morałem. Morałem dość dosadnym, może nawet za bardzo, gdyż nie pozostawia widzowi miejsca na jakiekolwiek domysły. Cały spektakl, aktorzy, fabuła, wszystko zdaje się mówić, czy wręcz krzyczeć: Nie ćpaj!!!”
Mastodont, Liszaj i Misiek, to trzech kumpli, którzy jak co sobotę, postanowili się zabawić. Trafiają do baru Legenda, w którym to poza alkoholem, postanawiają sięgnąć po coś więcej. Trzech „przyjaciół” i barmanka Justyna „zarzucają kwasa” i mają ostrą fazę przez resztę spektaklu.
Jak się okazuje, tytułowa „Faza Delta” jaką mieli, była rzeczywistością. Szkoda tylko, że bohaterowie uświadamiają to sobie dopiero, gdy jest już za późno…
Z opisu spektaklu wynika, że postacie występujące to dresiarze, kibole. Niestety z gry aktorskiej wynika coś zupełnie innego. Może Misiek (Michał Jaros), faktycznie jest kibicem. Takim typowym, stereotypowym. Włącza mu się agresor, jest chamski i wulgarny. Pewnie dlatego najmniej przypadł mi do gustu, wręcz drażnił mnie swoją osobą. Zatem widać, że świetnie wykonał robotę, bo w swej grze był dość przekonywujący. Reszta aktorów, nie koniecznie.
Pozostali bohaterowie byli grzeczniejsi, bardziej spokojni. Nie wiem czy taki był zamysł, ale mi osobiście owe postacie bardziej przypały do gustu. Szczególnie Liszaj, którego grał Piotr Witkowski. Zdawał się on być biednym, spłoszonym chłopcem, który znalazł się w złym miejscu i w złym czasie. Jest zagubiony, przerażony tym co się dzieje. Nawet jego łzy są autentyczne. Ponadto wydaje mi się, że trafiły mu się najlepsze teksty. „Ja zły byłem… bo się nawet niedziela na dobre nie zaczęła, a już drzwi w mieszkaniu nie mieliśmy…” – wypowiedziane w sposób, który po prostu rozbraja. Pytanie tylko, czy tak miało być?
Trzeci z nich: Mastodont (Piotr Chys), mam wrażenie, że bez przerwy się z czegoś cieszył. Nawet w momencie gdy opowieść była smutna, gdy powinny mu towarzyszyć raczej negatywne uczucia jak na przykład wstyd, on wydawał się wiecznie z siebie zadowolony. Raczej nie tak powinno to wyglądać.
I ostatnia już postać, jedyna kobieta w tym gronie, Justyna w którą wcieliła się Sylwia Góra-Weber, to osoba o rewelacyjnym, charakterystycznym głosie. Głos ten, słyszymy dopiero po długim czasie. Dopiero gdy Justyna zaczyna ćpać, rozkręca się i przemawia. Wcześniejsze dialogi są prowadzone bez niej, wypowiadane za nią. Ona tylko milczy. Jest tajemnicza, niedostępna i co za tym idzie: dość intrygująca. Dopiero później się rozkręca. Jak wszyscy z resztą.
W całym spektaklu zdarzają się zabawne dialogi, pomimo iż akcja osadzona jest we współczesności, a co za tym idzie, mamy przekleństwo na przekleństwie. Dlatego właśnie spektakl jest przeznaczony dla widzów dorosłych. Przed samym rozpoczęciem było przypomnienie o tym fakcie, informacja o wulgaryzmach i o tym, że wrażliwe bądź niepełnoletnie osoby powinny opuścić widownię, bądź zostać na własną odpowiedzialność. Zostały. Aczkolwiek nie na długo. Ledwo się zaczęło, kilka zdań, kilka scen i już rozpoczęły się ucieczki oburzonych starszych ludzi, bądź przerażonych rodziców z dziećmi. Hitem tego konkretnego spektaklu był starszy pan, który wychodząc ze swoją towarzyszką postanowił przejść przez środek sceny, podejść do aktorów, klepnąć ich po przyjacielsku i krzyknąć: „To ja już stąd spierdalam!”.
Cóż, nie wszyscy tak spektakularnie, jednak całkiem sporo osób wyszło jeszcze przed końcem występu. I w zasadzie nie ma się co dziwić. Bo dialogi zabawne momentami, przez większość czasu były po prostu nużące. Powód z jakiego nie przepadam za imprezami i dlatego w sobotę, zamiast tego wybrałam się do teatru, pojawił mi się na scenie. Przydługie, beznadziejne rozmowy i rozważania zaćpanych ludzi to nie jest coś co jest mi potrzebne do życia, a tym bardziej coś na co mam ochotę patrzeć wybierając się do teatru. Jestem na takie rzeczy uodporniona, jak widać nie wszyscy do nich przywykli. Trzy wypięte gołe dupska przy twarzach widzów z pierwszego rzędu też nie zachęcały do oglądania tego co się dzieje.
To co zachęcało natomiast, to narracja. Według mnie rewelacyjna. Wymagała od aktorów perfekcyjnego zapamiętania tekstu i kolejności. Raczej nie było tu mowy o improwizacji, gdyż nie mówili oni swoich kwestii, a jedynie opowiadali to, co mówili ich towarzysze. Naprzemienne, pomieszane. Byłam pod wrażeniem.
Niestety, to chyba jedyna rzecz pod której wrażeniem byłam. Nie uważam, aby spektakl był zły, ale nie był też dobry. Raczej przeciętny. Choć zastanawia mnie, do jakich widzów jest on kierowany, a może wręcz do jakich powinien być kierowany? Starsi uciekną, bo jest zbyt wulgarny. Młodych nie wpuszczą, bo jest zbyt wulgarny. Ale to właśnie Ci młodsi, powinni go zobaczyć. Bo ten dramat głównie im powinien dać do myślenia. To co wydaje się dobrym pomysłem, świetną, niewinną zabawą, często okazuje się czymś znacznie gorszym, poważniejszym. Sztuka ta uświadamia, jak niewiele potrzeba, aby przekroczyć niewidzialną granicę, z za której nie ma już powrotu do naszego poprzedniego, normalnego życia. Tak łatwo jest zrobić coś, od czego nie będzie już powrotu, ratunku. Starsi to przeważnie wiedzą. Młodsi mogliby się dowiedzieć. Ale raczej nie z tego spektaklu. Bo pozostawia on wiele do życzenia. I myślę, że opinia mówiąca o tym, iż: „To najlepsze przedstawienie w reżyserii Adama Orzechowskiego od kilku lat na pewno.”, jest bardzo krzywdząca dla reżysera. Nawet Skrzynk@ Pandory, która nie cieszyła się samymi dobrymi opiniami, była o niebo lepsza.