Fahrenheit 451 – Teatr Wybrzeże

W 1953 roku w Stanach, ukazała się powieść. Jej autor Ray Bradbury, chwycił za serca czytelników, urzekł ludzkość swym dziełem na tyle, że w 1966 nakręcona została adaptacja filmowa. Mamy rok 2016, Marcin Cecko, zainspirowany powieścią, tworzy sztukę teatralną. Reżyser Marcin Liber, umieszcza ją na deskach Teatru Wybrzeże.

Fahrenheit 451, bo o tym tytule mowa, to opowieść o świecie zamieszkałym przez dysfunkcyjne społeczeństwo. Świecie, w którym czytanie książek i krytyczne myślenie są zakazane. W świecie, w którym z pewnością nie chciałabym żyć. Ta antyutopijna historia, choć z jednej strony wydaje się być nie realna, z drugiej zdaje się tak prawdopodobna, że aż przerażająca.

Nie czytałam powieści Bradbury’ego. Mówię o tym na początku, by było wiadomo, że nie będę patrzeć na sztukę przez jej pryzmat. Postanowiłam pójść do teatru, z czystym umysłem, niezmąconym obrazami, treściami książki będącej inspiracją. Podeszłam do tego jak do zwykłego spektaklu, nie zastanawiając się, co było przed nim i na czym był wzorowany. Czy to dobrze? Dla mnie tak. Trzy godziny spędzone w teatrze, nie były dla mnie stratą czasu i bardzo dobrze się bawiłam. Czego nie mogę powiedzieć o kobietach, które dorwały mnie w przerwie i jęczały, że „beznadziejnie to wszystko jest zrobione, pokazane!”. Może wcześniej czytały powieść? A może zwyczajnie w teatrze szukamy zupełnie innych rzeczy. Ja swoje znalazłam, im się nie udało.

Spektakl otwiera androgyniczny mężczyzna Kaj, śpiewający w klatce. Jakub Mróz ma piękny głos i umila nam wieczór, używając go. Znane utwory w jego aranżacji nabierają świeżości i są tak przyjemne dla ucha, że gdy schodzi ze sceny, można poczuć zawód. Wspaniała kreacja, wyrazista i niezwykle intrygująca postać. I postać bardzo istotna, jest on bowiem nie tylko wokalistą, ale i narratorem.

Początek spektaklu był bardzo statyczny. Kobieta przemierzająca scenę z siatami pomarańczy, powracająca do domu, zajmująca się dzieckiem. Dopiero gdy się odezwała, po głosie dało się rozpoznać, że to Katarzyna Figura. Rola jaką odegrała, bardzo różniąca się od tych, z jakich jest najbardziej znana. Można powiedzieć, że jest taka „nie Figurowa”, aseksualna wręcz.

Jednakże jeśli ktoś idąc do teatru, chce popatrzeć na nagie ciała i tej seksualności w spektaklu wyczekuje, dostanie ją. Zwolennicy Facebook’owego trendu „są cycki, jest like”, byliby zadowoleni bo nagie piersi pojawiały się na scenie. Nie było to jednak bezmyślne świecenie cyckami dla zyskania aprobaty publiczności i odwrócenia uwagi. Scenariusz jest spójny, jedna rzecz wynika z drugiej, lecz nie obeszło się tu bez wprowadzenia chaosu i zamieszania porządku, nie tylko przedstawionego świata, ale i spektaklu.

Świetnym dowodem jest na to główny bohater, występujący w trzech osobach, niczym Bóg (choć to już moja, dość daleko idąca interpretacja, czy nawet nadinterpretacja w tym przypadku). W rolę Montaga wciela się: Piotr Biedroń, Michał Jaros oraz Maciej Konopiński. Panowie nie mają łatwego zadania, ale synchroniczne wypowiadanie kwestii wychodzi im bardzo spójnie. Naprzemienne mówienie, dokańczanie zdań wypowiadanych przez pozostałych Montagów, może niedopracowane perfekcyjnie, ale wystarczająco by osiągnąć zadowalający poziom.

Zawsze zachwycała mnie kondycja aktorów. Już samo mówienie i szybkie przemieszczanie się na scenie musi być niezwykle męczące. Tutaj dochodzą dodatkowe elementy, jak chociażby robienie pompek przez Montagów. Pompują jednocześnie wykrzykując swoje kwestie. Widać, że wymaga to od nich sporego wysiłku i choć jeden z nich, już ledwo dawał radę, nie odpuścił. Miałam wrażenie, że mężczyzna zaraz padnie i wyjdzie z roli, ale dał radę.

Jak widać rozwiązania zastosowane w spektaklu były nie tylko męczące, ale i niebezpieczne. Dorota Androsz, jako Linda – Mildred, skacząca w stroju wielkiego pluszaka, zawinięta w wielki, plastikowy worek, wyglądała jakby miało zabraknąć jej powietrza. Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, czy ktoś z obsady zauważy, jeśli naprawdę zacznie się dusić. Wyglądało to dość groźnie. Ale ta groza, niesamowita kondycja i świetna gra aktorki w połączeniu z intensywnością i dynamiką sprawiła, że była to jedna z lepszych, jeśli nie najlepsza, scena w całym spektaklu. Androsz była rewelacyjna i całe szczęście, że się nie udusiła.

Warto wspomnieć także Katarzynę Z. Michalską – zarówno asystent reżysera jak i świetna odtwórczyni roli Klarysy. To postać bardzo znacząca dla fabuły, ale i odważna kreacja bohaterki.

fahrenheit

Nie brakowało tu także interakcji z widzem. Aktorzy niejednokrotnie przemawiali bezpośrednio do nas. W pierwszym akcie, można powiedzieć, że wszyscy odegraliśmy sporą rolę w przedstawieniu, robiąc to, o co nas poprosili. Nasze działanie poniekąd pozwoliło kontynuować występ. Natomiast w drugim akcie, interakcja dotyczyła tylko kilku, wybranych osób. Ciekawy pomysł, ciekawe rozwiązanie, ale za długie i nie dopracowane. Podczas gdy kilka wybranych osób miało swoje zadanie, reszta publiki nudziła się i oczekiwała na „coś”. Nie wiem jak inni, ale moje „coś” oznaczało koniec, którego wyczekiwałam z utęsknieniem.

Fahrenheit 451 jest spektaklem bardzo nierównym, nie tylko ze względu na długość, ale i przedstawiane treści oraz sposób ich podawania. Pierwszym akt trwa ponad dwie godziny, drugi zaledwie piętnaście minut. Podczas gdy pierwsza część jest niezwykle interesująca, bardzo dynamiczna, niekiedy wzniosła, ale też zawierająca sporo specyficznego humoru, po przerwie wszystko się zmienia.

Szczerze mówiąc, gdybym wiedziała, że tak będzie wyglądać drugi akt, chyba bym go odpuściła i pojechała do domu. Odniosłam wrażenie, że zostało dużo pieniędzy do zagospodarowania i twórcy postanowili zakupić mnóstwo drogich rekwizytów, elementów scenografii, by wykorzystać je w pełni. Śmiało można powiedzieć, że ta część to przerost formy nad treścią. Te piętnaście minut dłużyło mi się straszliwie, a wychodząc z teatru czułam wielką ulgę, że to już koniec, ale też niesmak, po tak okropnym zakończeniu.

Na szczęście akt pierwszy był tak dobry, że po czasie, gdy już ocknęłam się, wydostałam się z kłębów dymu zaserwowanego na koniec, te początkowe doznania były we mnie wciąż żywe, a zakończenie po prostu wyparłam z pamięci na jakiś czas.

Spektakl był urozmaicony muzycznie. Przyczynił się do tego wspomniany już Jakub Mróz, ale także Filip Kaniecki, który zapewniał nam muzykę na żywo. Dobre rozwiązanie – umieszczenie DJ’a w klatce z całym sprzętem i wożenie go po scenie. Z resztą, było tu sporo dobrych rozwiązań, ale też klatek. Te drugie, trochę mniej mi się podobały, ze względu na sprawowaną rolę. Krzywdzenie książek, było elementem, który mnie bolał, dosłownie. Każdy cios zadany literaturze, współodczuwałam. Było to dość przykre uczucie. Ale spełniło swoje zadanie. Sztuka jest po to, by wywoływać emocje. Ja odczuwałam skrajne rzeczy, poprzez smutek, cierpienie, przemierzałam w stronę radości, czy wręcz euforii. Spektakl, który tak porusza widzem, to dobry spektakl. Choć nie obyło się bez drobnych błędów, potknięć językowych, całość uważam, za bardzo udaną. Mówiąc „całość”, mam oczywiście na myśli pierwszy akt, drugi w dalszym ciągu, staram się zapomnieć i udaje, że w ogóle nie miał miejsca.