Moja pierwsza lekcja religii
To był chyba pierwszy dzień, choć pewności nie mam. Z pewnością pierwsze wspomnienie, jakie mam z tym miejscem. Siedziałam na dywanie wraz z innymi dzieciakami. Dzieciakami, których dotąd nie znałam, one bawiły się już w tym gronie od miesięcy. My na standardowym, przedszkolnym dywanie w uliczki i alejki – bez możliwości zabawy samochodzikami. Pingwin na przeciwko, na krześle. Pingwin, a w zasadzie pingwinica, trzymała w rękach jakąś książkę i czytała. Nic nie rozumiałam, ale udawałam, że mnie to nie nudzi.
Po skończonej lekturze, zakonnica zaczęła zadawać pytania. Dzieciaki zgłaszały się, szybko, jeden przez drugiego. Jakby mogły, to powyrywałyby ręce swym „przeciwnikom” w tym jakże istotnym starciu na zgłaszanie. Te zawody i tak nie miały sensu, bo nigdy nie było tak, że odpowiadała jedna wskazana osoba, zawsze co najmniej pięć innych wykrzyknęło. Pytania były dziwne. Odpowiedzi jeszcze dziwniejsze. Od ciągłych okrzyków „Jezus Chrystus”, „Bóg” i takich tam, niemal rozbolała mnie głowa. Pamiętam, że mnie też o coś spytała, ale nie umiałam odpowiedzieć. A może odpowiedziałam źle i inne dzieci zaczęły na mnie krzyczeć. Jakoś tak. Więc gdy ta cała szopka dobiegła końca, usiedliśmy przy stolikach – czas na drugą część „lekcji”.
Każde dziecko, ja również mimo iż byłam tam nowa, miało swoją kolorowankę i kredki. Książeczka do kolorowania zawierająca jakieś sceny z życia Chrystusa. Taki religijny standard. Kredki, najczęściej „nie łamiące się”, które wtedy były modne. Najfajniejsze było w nich to, że można było podpuścić jakiegoś dzieciaka, a ten chcąc udowodnić, że jego zestaw jest super, wyginał kredkę tak długo, aż pękła na pół. Tak, to była dobra zabawa. Ale w tym dniu się w nią nie bawiłam. W tym dniu zakonnica ustalała zasady i zarządziła, że będziemy kolorować ukrzyżowanego Jezusa.
Dzieciaki posłusznie otworzyły książeczkę na tym konkretnym obrazku, po czym zaczęły gryzdać po nim kolorkami, modląc się pod nosem, abym nie wyjechać za linię i tym samym nie obrazić Jezuska. Ja wertowałam książeczkę i ponieważ była to moja pierwsza w życiu lekcja religii, miałam ochotę pokolorować co innego. Pozostałe dzieciaki już sporo obrazków miały wypełnionych więc i ja chciałam wybrać sobie jakiś ciekawszy. Wybrałam, nie pamiętam już co. Gdy tylko czubek mojej kredki dotknął białe miejsce, gówniarz siedzący obok się wydarł:
– Siostro, a ona kololuje inne!
Zakonnica podeszła szybko, bo to sprawa życia i śmierci. Wzięła moją kolorowankę, przewróciła stronę i pokazała jakbym była jakaś upośledzona.
– Dziś kolorujemy ten obrazek!
Odeszła. A przede mną, jak i przed resztą bachorów, wisiał koleś na krzyżu.
Chciałam zacząć od małych elementów. Widząc kamyczki, wzięłam do ręki czarną kredkę i zaczęłam je kolorować. Dzieciak pisnął przerażony.
– Prze siostry!!! Ona maluje czarnym!
Zakonnica podbiegła jak oparzona, tylko po to, by uświadomić mnie, że czarnym nie można. Od dzieciaków dowiedziałam się też, że czarny to kolor szatana i jest absolutny zakaz używania takich rzeczy, bo to zło i w ogóle. Mam wrażenie, że kilka dziewczynek się ode mnie odsunęło po tej akcji.
Pomalowałam krzyż, pomalowałam trawę wokół. Jeszcze kilka elementów zostało, ale chciałam zająć się tym ich Jezusem. Przejrzałam swoje kredki. W tych „nie łamliwych” zestawach była zawsze kredka nazywana przez wszystkich „cielistą”. Taki ni to łosoś, ni to jasny róż. Z definicji do kolorowania ciała. Ale przy tej konkretnej postaci, jakoś bardziej pasował mi delikatny żółty. Wzięłam kredkę i zaczęłam kolorować rękę wisielca. Dzieciak znów krzyknął:
– Prze siostry, ona koloruje Jezusa!
Zakonnica podbiegła jeszcze szybciej, wzięła ode mnie kredkę i oznajmiła, że nie możemy tak kolorować. Zdezorientowana wybrałam inny kolor i zajęłam się szatami osób ryczących pod krzyżem. Zastanawiałam się o co tu chodzi i doszłam do wniosku, że chyba niestety „cielista” kredka jest po to, aby kolorować ciało i żadnym byle żółtym się nie wywinę. Trudno. Gdy uporałam się z szatami, wróciłam do Jezusowej ręki. Mały gnój nie dawał za wygraną:
– Siostro, ona koloruje ciało!!!
Zakonnica znów się zjawiła. Odebrała ode mnie „cielistą” kredkę i powiedziała, że ciała nie można kolorować. Odeszła.
Siedziałam chwilę zastanawiając się o co w tym wszystkim chodzi. W międzyczasie dzieciak coś się darł do mnie, że to grzech, że do piekła pójdę, że ciało jest od Boga i kolorować go nie można, bo to jego twór. Zgłupiałam całkiem. Zastanawiałam się co ja tu robię i co się dzieję. Pewnie stwierdziłabym, że to jakaś sekta, ale stwierdzić tak nie mogłam jeszcze, bo w wieku kilku lat tego słowa nie znałam. Pewnie powiedziałabym, że ich wszystkich pojebało, ale tego też nie mogłam zrobić, bo tego słowa również nie znałam. A nawet jakbym znała, to wtedy nie odważyłabym się go wykrzyknąć. Pewnie wyszłabym stamtąd, trzasnęła drzwiami i poszła do domu, ale ani nie miałam kluczy, ani też nie wiedziałam gdzie dom jest. Tak więc byłam uwięziona z kobietą przebraną za pingwina i bandą gówniarzy bojących się wyjechać za linię kolorowanki, żeby nie zesłać na siebie gniewu Boga i nie pójść smażyć się w piekle. Kim w ogóle jest ten cały Bóg? Co to w ogóle jest piekło? Czy to jakaś bajka, której rodzice mi nie przeczytali i teraz nie wiem o co chodzi i nie mogę brać udziału w tej dziwnej zabawie? Może… Z jednej strony szkoda, bo siedzę z bandą fanów jakiejś opowiastki i nie mogę się z nimi bawić, bo nie znam ani opowiastki, ani ich. Ale z drugiej strony, cieszyłam się, że rodzice nie czytali mi takiego gówna, tylko ciekawsze, bardziej wartościowe rzeczy. Oczywiście „gówna” też nie pomyślałam. Wiedziałam co to „gówno”, ale wtedy jeszcze używałam je w innym kontekście. No i tak siedziałam, siedziałam a inne dzieci malowały i malowały. A ja siedziałam i myślałam, myślałam i siedziałam… i irytacja (której nie umiałabym tak określić) zaczęła we mnie narastać. Zaczęłam się denerwować, że nie mogę kolorować czego chcę i jak chcę. Ucieczka, krzyki, bluzgi – nic z tych rzeczy nie wchodziło w grę. Postanowiłam bronić się, tym czym potrafię najlepiej – kredką.
Wzięłam do ręki czarną kredkę. Kolor szatana, czy co oni tam mówili. Myślę, że to był przełom w moim życiu, wydarzenie, które sprawiło, że nie jestem rasistką. Wtedy też uznałam, że mam to wszystko gdzieś i po raz pierwszy zbuntowałam się przeciw panującym tam zasadom. Szybko, aby mały dupek znów na mnie nie naskarżył, zaczęłam kolorować. Od tej pory mój Jezus był Murzynem.
_____________________________________
Wyjątkowo, nie jest to fikcja literacka, a wspomnienia małej Agi. Dlaczego o tym teraz piszę?
1. Dlatego, że są święta, a to takie trochę religijno – świąteczne te Jezusy i krzyże. No i korzystając z okazji, chciałabym Wam życzyć wesołych, choć już niemal kończących się, świąt Wielkanocnych.
2. Ta historia w pewnym sensie tłumaczy to, dlaczego koloruję niestandardowo. Dlaczego moje obrazki czasem nie mają sensu, a czasem są „nie właściwie”. A po co to tłumaczę? To okaże się niedługo.
To tyle.
Choć przyznam, że bardzo mnie ciekawi, jakie Wy macie wspomnienia ze swojej pierwszej lekcji religii?
Jedna myśl na “Moja pierwsza lekcja religii”