KFASON 5
Kfason… Już „trochę” minęło od jego zakończenia. Już nawet minął czas wrzucania zdjęć, oznaczania znajomych, dodawania nowych znajomych i pisania ton podziękowań. Minął też czas, kiedy postanowiłam napisać i opublikować relację z tego wydarzenia. Nawet kilkakrotnie minął, bo deadline’ów, które sama sobie wymyśliłam, było już sporo. Pewnie niektórzy mogli sobie pomyśleć, że Pilecka nic nie napisze. No, bo przecież to już niemal 2 tygodnie, a tu cisza. Na ogół relację wrzucałam następnego dnia. Pamiętam jak pierwszą pisałam w drodze, siedząc w samochodzie i jadąc do Gdańska. Którąś z kolei tworzyłam o 5 nad ranem, zaraz po tym jak wróciłam z aftera Kfasonowego. Co się stało tym razem? Dlaczego tyle trzeba było czekać?
Powiem Wam co się stało. Kfason się stał. I ogólnie Kraków się stał. Jak się te rzeczy zadzieją, to ciężko wrócić do tzw. normalności. Ciężko się zebrać, zapomnieć i zająć się realnym życiem. Może tym razem nie zostałam w Krakowie mentalnie, jak to było w poprzednich latach, ale nie wróciłam też do Gdańska. Obecnie wiszę sobie gdzieś w przestrzeni, między tymi dwoma miastami. Dryfuję, między tymi odmiennymi rzeczywistościami, jestem odcięta od świata. Ta nicość jest fajna i szkoda mi ją opuszczać. Ale trzeba, kiedyś w końcu trzeba. I mam świadomość, że w momencie gdy napiszę Kfasonową relację, automatycznie zakończę swoje bytowanie w Krakowie i wpadnę do gdańskiej codzienności. A nie specjalnie mam na to ochotę, bo jak wiadomo, stany: przedkfasonowy, kfasonowy i pokfasonowy to bardzo przyjemne stany i ciężko się z nimi rozstawać. Ale już chyba nadszedł czas…
Na tym mogłabym skończyć, bo chyba już ten wstęp oddaje z jak wspaniałą imprezą mamy do czynienia. Ale nie skończę, bo przecież nie byłabym sobą, gdyby ten tekst był tak krótki i nie sprawił, że ktoś go rzuci w trakcie, bo będzie miał dość. Więc zaczynamy.
Do Krakowa przybyłam już w czwartek rano. Musiałam mieć czas na spotkanie ze znajomymi, nakupowanie mnóstwa książek, bezcelowe poszwędanie się po jednym z moich najulubieńszych miast i nawet znalezienie kilku keszy.
Piątek wyglądał całkiem podobnie, z takim jeszcze bonusem, że wieczorem wskoczyłam do Arteteki żeby pomóc Magdzie Paluch w przyozdabianiu biblioteki na sobotnią imprezę.
Nastała sobota. Dzień Kfasonu. W tym roku program rozpoczynał się godzinę później, o 11. Mimo to i tak ciężko było mi się zwlec z łóżka. I przyznam szczerze, że nie specjalnie chciało mi się iść gdziekolwiek. No, ale powiedziałam, że będę. I, że będę od początku. No to poszłam.
I pojawił się odwieczny problem pt: „Gdzie iść?” Tym co nie wiedzą, mówię: prelekcje, panele i te inne takie rzeczy, odbywają się na trzech piętrach jednocześnie. Jeśli nie opanowaliście trilokacji, macie problem. Jeśli natomiast – tak jak ja – nie opanowaliście do tej pory umiejętności podejmowania decyzji, to kończycie w kącie (dosłownie) biblioteki z Tomkiem Siwcem. Co w zasadzie jest całkiem fajną opcją, więc może jednak dobrze nie umieć się zdecydować? Także o godzinie 11 nie odwiedziłam żadnego punktu programu i dobrze mi z tym, bo ten czas spędziłam w najlepszym, możliwym na tę chwilę, towarzystwie.
Aczkolwiek troszkę żałuję, że nie wybrałam się w tym czasie na warsztaty komiksowe, które prowadził Rafał Szłapa. Odkąd zaczęłam się bawić w komiksy, tzn. recenzowanie ich, to gdzieś mi tam w sieci migał Bler i kojarzyłam autora. Niestety, na żadne jego wystąpienie nie trafiłam, a jedyne nasze spotkanie na zewnątrz było bardzo krótkie i wyglądało tak, że akurat wybierałam się coś zjeść, bo umierałam z głodu i nie bardzo wiedziałam nawet co się dzieje wokół. Także „cześć” w pośpiechu i tyle. Za mało, zdecydowanie za mało, mam nadzieję, że kiedyś to nadrobię.
Ok, jest pierwsza rzecz jakiej żałuję, to teraz lecimy z tym, czego nie żałuję.
12.00 – 13.00
Panel Videograf
J. Pypłacz, A. Seweryn, E. Leśny, G. Gajek, P. Kulpa, P. Borlik, prowadzący: K. Biliński
Pierwszy panel na jakim pojawiłam się w tym roku. Rozbawił mnie, nim jeszcze się rozpoczął. Usiadłam na sali i dostałam ataku śmiechu, widząc papierowego Piotra Borlika, siedzącego na krzesełku obok dziewczyn z Videografu. Autorowi nie udało się dojechać (przepraszam, dolecieć!) do Krakowa, więc w ostatniej chwili został przez nie wydrukowany i przytargany, by nie ominęła go dyskusja i aby nie stracił premiery swojej debiutanckiej książki. Także na premierze był, książkę promował bardzo dobrze, a nawet pił piwo na afterze. Przy okazji był świetną atrakcją i chyba jemu w dużej mierze zawdzięczam tak dobry humor tego dnia.
Gdy już skończyłam się śmiać z papierowego autora, mogłam słuchać. I słuchałam dyskusję z przedstawicielkami wydawnictwa i autorami, którą prowadził Krzysiek Biliński. Wyszło to całkiem nieźle. Wielkim plusem jest to, że nikt nie unikał trudnych tematów. Była poruszona kwestia nie płacenia autorom. I tu zadziała się kolejna interesująca rzecz. Otóż Olga Haber wyskoczyła z widowni i porwała mikrofon by także wypowiedzieć się w tej kwestii. Zresztą, co ja tu będę pisać, sami możecie sobie obejrzeć cały panel, tutaj:
Wydaje mi się, że był to jeden z ciekawszych punktów programu. Ale możliwe, że tak go odebrałam, bo był moim pierwszym i nie zdążyłam się jeszcze zmęczyć. Po zakończeniu doszłam do wniosku, że był za krótki. Można było go podzielić na dwa osobne: jeden z autorami, drugi z przedstawicielkami wydawnictwa. Z chęcią posłuchałabym więcej na temat samego Videografu, bo właśnie przy tych tematach dyskusja się rozkręcała, niestety, czas się skończył i pozostał lekki niedosyt.
13.00 – 14.00
Groza w teatrze, czyli subiektywny przegląd spektakli w klimacie horroru i okolic gmorkowym okiem.
D. Świątkowska, P. Ryba
„Gmorkowe oko” to chyba lekkie nadużycie, gdyż całość była raczej spojrzeniem Dominiki i przytakiwaniem Przemka. Ale absolutnie w niczym to nie przeszkadzało. Trochę slajdów i sporo opowieści na temat okołohorrorowych spektakli. Można by powiedzieć, że to nic specjalnego, ale nie raz przeżyłam już to, o czym wspominała też Dominika. Mianowicie: widzę jakieś info o super spektaklu, nakręcam się, szukam w sieci, szukam… i okazuje się, że już od dawna go nie grają. Gmorki odwaliły tu za nas najgorszą robotę – wyszukiwanie. Przedstawione spektakle są obecnie wystawiane. Do kilku z nich się przymierzałam już wcześniej, ale są też takie, które zaintrygowały mnie do tego stopnia, że chyba w końcu uskutecznię wycieczkę do Wrocławia. Prosto, bez żadnych udziwnień, efektów specjalnych i innych zbędnych bajerów. Interesująco, merytorycznie a jednocześnie na luzie. Tak powinno być. Szkoda, że przez ganianie autorów i zbieranie dedykacji się spóźniłam, ale cieszę się, że w ogóle dotarłam.
15.00 – 16.00
Panel czasopism
K. Biliński, B. Jaworski, P. Kwiecień, prowadzący: Sz. Cieśliński
Dzięki temu panelowi, w końcu miałam okazję poznać naczelnego „Bramy”, z którą współpracuję już od jakiegoś czasu. Człowiek widmo – można by rzec. W zasadzie to można uznać, że Paweł Kwiecień w ogóle nie istnieje, bo nie ma go na Facebook’u. Ale przyjechał, pokazał się. Teraz już wiem, że ktoś taki na prawdę jest, więc opóźnienia magazynu nie są spowodowane tym, że naczelny jest duchem. (Za to poniższe zdjęcie sugeruje, że chce mnie zabić. Mam nadzieję, że to tylko moja chora wyobraźnia.)
Wraz z nim do dyskusji zasiedli: Błażej Jaworski z Magazynu „Histeria”, a także Krzysztof Biliński, który reprezentował „Okolicę Strachu”. Szymon Cieśliński rozpoczął panel w taki sposób, żeby widzowie nie znający tych czasopism nie czuli się zagubieni. Bardzo dobry wstęp i ogólnie ciekawe i sprawne prowadzenie dyskusji. Całość wypadła nieźle, a jeśli jesteście zainteresowani, to możecie sobie obejrzeć co tam się działo:
16.00 – 17.00
Fantastyka na kolanach
J. Wojciechowicz, K. Mikołajczyk, A. Froń, K. Kotulak, M. Zychla
W tym samym czasie odbywało się coś z nazwą: „alkoholizm w literaturze grozy vs. groza alkoholizmu.” Nie poszłam tam, bo bałam się, że może się to skończyć tak, że tylko się zirytuję. Nie wiedziałam jak to będzie prowadzone i czy moje wykształcenie i poglądy pozwolą mi tam wysiedzieć w spokoju. Więc na wszelki wypadek odpuściłam ten punkt programu. Trochę żałuję, bo z drugiej strony byłam ciekawa co tam się będzie działo, ale jest jeszcze coś takiego, jak dobrze mi znane lenistwo! To ono pomogło mi podjąć decyzję.
Lenistwo… Skoro już tu siedziałam, to nie chciało mi się zmieniać piętra i zostałam. Nie wiedziałam czego spodziewać się po tym wystąpieniu. Zresztą nikt tego nie wiedział. Mam wrażenie, że nawet występujący tu autorzy tego nie wiedzieli.
Jeśli zaczytujecie się w Gmorkowych publikacjach (co jest bardzo dobrym i popularnym zwyczajem!) to z pewnością znacie tych ludzi. To właśnie oni piszą opowiadania do „hołdowych” książek. Na dobrą sprawę o tym głównie rozmawiali. O pisaniu ogólnie, o pisaniu w hołdzie, o już powstałych publikacjach. Bardzo luźno, czasem może nawet za bardzo. Panowie po prostu usiedli by sobie pogadać. To, że wokół było mnóstwo ludzi, mikrofony i kamery, nie specjalnie im w tych dyskusjach przeszkadzało. To co zapamiętałam najmocniej to: sranie na środku sali i kaszanka. Znaczy się, nikt nie srał (a szkoda). Nikt też nie rozdawał kaszanki (jeszcze większa szkoda). Aczkolwiek tymi wypowiedziami Marek Zychla mnie urzekł, ale też wkurzył, bo przez niego strasznie zgłodniałam. (Dla jasności: zgłodniałam po słowie kaszanka, a nie kupa.)
17.00 – 18.00
Attic Film Production od kuchni. Od pomysłu, po realizację.
J. Widomska, P. Paluch, J. Wojciechowicz, M. Walczak, F. Zgliński, M. Górzyna
Attic Film Production istnieje już od pewnego czasu. I w tym „pewnym czasie” kręci filmy. Filmy możecie sobie zobaczyć na YouTubie, ale o tym jak one powstają się nie dowiecie. Ja się dowiedziałam, bo byłam na tym spotkaniu. Może nie było ono jakoś super porywające, bo zawierało tylko opowieści z planu i prezentację filmów. Ale to jest zaleta. Ta prostota, zwyczajność i brak udziwnień. Po poprzednich, Kfasownowych doświadczeniach z projekcjami filmowymi innych grup byłam dość sceptycznie nastawiona i poszłam tam z dozą niepewności. Na szczęście tym razem „filmowcy” mnie nie odstraszyli i nie musiałam uciekać w trakcie.
Możecie obejrzeć sobie ich „Pony Up 300”, bo już niebawem zostanie złożona do kupy druga część. Kto był na Kfasonie, mógł zobaczyć wstępną wersję, reszta musi jeszcze chwilę poczekać na oficjalną premierę. Tymczasem część 1:
18.00 – 19.00
Panel nominowanych.
C. Mori, W. Gunia, A. Urbanowicz, J. Wojciechowicz, Prowadzący: K. Biliński
Kfason ma to do siebie, że pojawiają się na nim nawet te osoby, których nie ma. Zatem nieobecna Carla Mori, choć była nieobecna, to była z nami… wyświetlona na ścianie. Fajny pomysł prowadzącego, który pomimo nieobecności autorki, dać jej szansę na wypowiedź.
Niestety, „na żywo” tego nie widziałam, podobnie zresztą jak większości panelu. Wpadłam na niego z opóźnieniem, w zasadzie to na samą końcówkę, więc nie ma tu o czym opowiadać. Za to obejrzałam całość w domu, po powrocie. Wy też możecie tak zrobić:
20.15 – 21.00
Gala wręczenia Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego
Gale bywają nudne, przegadane. Niektóre, jak ta odbywająca się dwa lata temu, są prowadzone w sposób mający uchodzić za śmieszny, co niestety nie zawsze się udaje. Ciężko znaleźć złoty środek. Nie łatwo zrobić to tak, by nie przynudzać, ale też zaprezentować to, co zaprezentowane zostać powinno. Krzysztofowi Bilińskiemu się to udało, pomimo widocznego zdenerwowania oraz zmęczenia (zmęczenie jest tu bardzo uzasadnione, ale do niego jeszcze wrócimy).
Z pewnością było to zadanie nie łatwe i nie chodzi tylko o to, że na widowni zasiadały tłumy. To właśnie Korsarz, odpowiednio dobierając i angażując stadko pomocników, wskrzesił i reaktywował Nagrodę Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego. Ale spokojnie, nie jest to ta sama nagroda, którą była poprzednio. Nie jest to już ten dziwny twór, który spotykał się głównie z krytyką, któremu zarzucano brak obiektywizmu i kolesiostwo. Obecnie nagroda ma inną formę, wyznaczonych członków jury, którzy nie tylko czytają, ale też pisemnie recenzują nominowane książki. Podczas gali wręczenia nagrody, była pokrótce przedstawiona procedura wyłaniania zwycięzców. Zwycięzcy oczywiście tez się pokazali. Piszę z takim opóźnieniem, że pewnie wynik dla nikogo nie będzie zaskoczeniem:
Laureat głównej nagrody: Wojciech Gunia za powieść „Nie ma wędrowca”.
Wyróżnienie czytelników: Artur Urbanowicz za powieść „Gałęziste”.
Zwycięzcom oczywiście należą się gratulacje. Jednakże według mnie, nie wynik jest tu największą atrakcją, tylko to, że dzięki nominacji, autorzy mogą przeczytać fachowe recenzje swojej twórczości. W zasadzie to nie tylko autorzy, bo owe recenzje dostępne są dla wszystkich:
http://nagrodagrabinskiego.pl/recenzje-jury-za-rok-2016/
Mogłabym tak linkować bez końca, ale myślę, że kto chce, sam sobie znajdzie interesujące go informacje na stronie nagrody. Oczywiście zachęcam, bo w końcu projekt ma ręce i nogi, wydaje się, że działa i miejmy nadzieję, że będzie działać dalej.
Zarówno nagroda w nowej odsłonie, jak i gala wypadły nieźle. Można sobie popatrzeć jak to wyglądało:
Gala jest etapem kończącym Kfason. Etapem, po którym część ludzi się rozpełza do domu, a część udaje się na after party. Z jednej strony czasem wesołym, bo w końcu można iść się napić, a z drugiej smutnym, gdyż ma się świadomość, że jeszcze trochę, jeszcze chwila i czar pryśnie, wydarzenie na które czekaliśmy rok, bezpowrotnie się zakończy.
Tak, Kfason jest za krótki. Do takiego wniosku dochodzę co roku. Zresztą nie tylko ja. Za mało. Ale to „za mało” to i tak jest niemożliwie dużo. Mnóstwo roboty, mnóstwo ogarniania, mnóstwo ciężkich chwil, męczarni i wysiłku włożonego w cały projekt. Efekty widać, efekty są olśniewające. Ale żeby były efekty, żebyśmy mogli się dobrze bawić, ktoś inny musi wykonać mnóstwo pracy by wszystko chodziło jak w zegarku. Tym kimś jest Magda Paluch. Osoba odpowiedzialna za całe to zamieszanie. Walcząca z formalnościami, nie śpiąca po nocach i kombinująca co zrobić, by było jeszcze lepiej. Co robi, nie mam pojęcia, ale lepiej faktycznie jest. Więc nie ważne co ona tam robi, ważne, że to coś działa. I niech działa jak najdłużej, bo nie wyobrażam sobie, by Kfasonu mogło kiedyś zabraknąć.
Oczywiście nie byłoby prelekcji, paneli dyskusyjnych i innych takich dziwnych rzeczy, gdyby nie osoby, które tam wystąpią i to wszystko poprowadzą. Wszystkim im należą się słowa podziękowania. Niemniej nie będę wymieniać wszystkich po kolei. Wymienić chcę tylko jedną osobę: Krzysztofa Bilińskiego. O ile dobrze się doliczyłam, Krzysiek brał udział/ prowadził w sumie siedem paneli tego dnia. Generalnie, cały czas był gdzieś, robił coś, nie mając chwili wytchnienia. Praktycznie bez przerwy, trzaskał jedno wystąpienie za drugim. Gdy skończył rolę prowadzącego, udało mi się przybiec i dać mu kanapkę, bo już za moment przesiadał się na fotel gościa. Chyba nie będzie nadużyciem gdy powiem, że Korsarz w dużej mierze ciągną całą imprezę i bez niego spora część programu by wypadła. Według mnie z powierzonych mu zadań wywiązał się znakomicie i cieszę się, że nie padł gdzieś w trakcie. Dajcie temu człowiekowi odpocząć!
After
After rządzi się swoimi prawami. I wiadomo: co się działo na afterze, zostaje na afterze. No, może z jednym, małym wyjątkiem…
Wspominałam o papierowym Borliku? Siedział z nami, sączył piwko. Ania i Ewa z Videografu bardzo, ale to bardzo chciały mi zrobić z nim zdjęcie. Za zdjęciami nie przepadam, ale to się po prostu stało, no trudno. (Chyba uległam, bo dziewczyny okazały się super, hiper fajne i aż żałuję, że mieszkają na drugim końcu Polski. Rozmowa raz do roku to zdecydowanie za mało, zwłaszcza, że musimy jeszcze pożreć zaległego burgera). Przed chwilą wysłały mi efekty naszej super sesji. Po tym jak udało mi się przestać śmiać, stwierdziłam, że świat musi to zobaczyć, nie ma innej opcji. Także hej, chwalę się piękną fotą autorstwa Ewy Leśny. A mam czym się chwalić, bo chyba jestem jedyną osobą, która ma zdjęcie z Piotrem, podczas premiery jego debiutanckiej książki, ha! No, a poza tym miałam na sobie piękną koszulkę od Pauliny Król, dzięki czemu zdjęcie ma choć jeden ładny element! 😀
To tyle. Kfason się skończył. Relacja z Kfasonu się skończyła. Czas ruszyć tyłek i wskoczyć do tzw. normalności.
Chyba nie chce mi się bawić w podziękowania. Ci, którzy mieli „być podziękowani” to byli. A jak nie byli, to będą. A jak nie będą, to pewnie i tak mają świadomość, że być powinni.
Spotkałam się ze starymi znajomymi (starymi, że dawno poznanymi, żeby znów nie było, że tu kogoś obrażać próbuję), poznałam też nowych ludzi. Bawiłam się jak zwykle wyśmienicie i to już po raz czwarty! Za to po raz drugi w roli partnera Kfasonu. I mam nadzieję, że nie ostatni! Dzięki i do zobaczenia za rok! 🙂
PS W czasie okołokfasonowym dostaję mnóstwo zaproszeń do znajomych na fejsie. Osoby, które kojarzę – przyjmuję. Czasem kogoś nie kojarzę lub nie pamiętam (sorry, ale tak mam, że mam dziury z głowie) i w takiej sytuacji na ogół wysyłam pytanie na priv w stylu: „skąd się znamy?”. Wystarczy na nie odpowiedzieć. A jak się nie znamy, to też można odpowiedzieć coś, żebym wiedziała o co z tym zaproszeniem chodzi. Milczenie i udawanie, że nie widzicie wiadomości, nie sprawi, że staniecie się moimi znajomymi. A teksty „nie chcesz, to nie dodawaj!” można sobie wsadzić… no, wiadomo gdzie. Ja nie gryzę (tzn. nie gryzę zawsze), śmiało można do mnie rozmawiać, serio!
Jedna myśl na “KFASON 5”