Czar PRl-u – Dom Kłódek

Z okazji urodzin, pojechałam na weekendową wycieczkę do Torunia. Plan był taki, żeby się najeść, połazić, pobawić w geocaching i generalnie odpocząć. Ale z racji tego, że na wyjeździe był ze mną także mój eskejprumowy towarzysz, pomyśleliśmy, że hej, może by tak odwiedzić jakiś Escape Room w Toruniu? Uznałam, że w sumie czemu nie? Dziś mam urodziny, z tej okazji mogę sobie zrobić prezent i po raz pierwszy zapłacić za przygodę w escape roomie! Po prześledzeniu rankingu na Lock.me, padło na Dom Kłódek. Ale tu pojawił się kolejny dylemat: który pokój? Wybór okazał się jeszcze łatwiejszy. Byliśmy tam z moimi rodzicami, więc klimatycznie od razu zdecydowaliśmy, że będzie to PRL. Już teraz zdradzę Wam, że był to bardzo dobry wybór.

Moi rodzice nigdy jeszcze nie brali udziału w tego typu zabawie. Ich najbliższe doświadczenie z pokojem ucieczek to Biuro Szyfrów, które im kiedyś pożyczyłam. Zatem to totalne świeżaczki. Idąc tam, towarzyszyła nam obawa, jak to będzie. Oni szli do czegoś nowego, nieznanego, ale też ekscytującego. My już wiedzieliśmy czego spodziewać się wewnątrz, ale nie wiedzieliśmy czego spodziewać się po nich. W zasadzie to obawialiśmy się, nie tylko tego, że nie otrzymamy od nich dużej pomocy, ale też tego, że będą nam dodatkowo przeszkadzać – wiadomo jak to bywa z „nowymi”. Okazało się, że bardzo się myliliśmy…

Poszliśmy do Domu Kłódek. Fajna miejscówka, w samiutkim centrum. Firma mieści się w hmm… kamienicy? Czułam się trochę jak kilka lat temu, gdy wchodziłam do Asylum w Katowicach. Miałam wrażenie, że zaraz wejdę komuś do mieszkania. Po przemierzeniu trochę przerażających schodów, znaleźliśmy się w sporej poczekalni. Wieszak, kanapy, ładna ścianka, idealnie udekorowana by strzelać pod nią zdjęcia. Kufry zamykane na kłódkę, do schowania cennych rzeczy na czas gry – bardzo, bardzo istotny element takich miejsc. Przestrzeń była zagospodarowana bardzo dobrze, nie było to klaustrofobiczne, było dużo miejsca, spokojnie kilka grup mogło tam przebywać, nie cisnąć się, nie wpadać na siebie.

65766433_592715181136517_8810853128292270080_n

Poszłam to toalety, by się przebrać, bo wiadomo, że zimą noszę na sobie milion warstw, a podczas gry, potrzebuję ciuchy, które nie tylko będą wygodne, ale też pozwolą mi się szybko przemieszczać, pełzać po ziemi, walać się gdzie popadnie itp. itd. Spokojnie, te wszystkie aktywności nie były tu wymagane. Ja po prostu lubię być zawsze gotowa na tego typu ewentualności. Także poszłam się przygotować. Tymczasem Mistrzyni Gry dowiedziawszy się, że moi rodzice za moment przeżyją swój pierwszy raz, tłumaczyła im jak obsługuje się poszczególne rodzaje kłódek. Takie szkolenie to podstawa, cieszę się, że jest ono w standardzie i my nie musieliśmy tracić czasu by szkolić ich indywidualnie.

Po instrukcji obsługi kłódek, poznaliśmy także podstawowe zasady bezpieczeństwa. Dowiedzieliśmy się, że pokój w ogóle nie jest zamykany, w każdej chwili można wyjść – co bardzo ucieszyło moją mamę. Jeśli chodzi o komunikację z „bazą”, mamy bezprzewodowy telefon i możemy dzwonić gdy będziemy potrzebować jakiejś wskazówki. Pierwszy raz spotkałam się z taką metodą komunikacji i już wiem, że nie jestem jej zwolennikiem. Ciężko jest się dogadać z mistrzem gry przez telefon, w momencie gdy cała drużyna drze się podekscytowana lub przekrzykuje się wzajemnie, bo chce poprosić bym o coś zapytała. Otwarte drzwi – ok, mogą być. Telefon do komunikacji – średni pomysł. Aczkolwiek plusem było to, że nie dostawaliśmy nachalnych, niepotrzebnych podpowiedzi, gdy ich nie chcieliśmy. Gdy coś nam było potrzebne, po prostu informowaliśmy o tym i dostawaliśmy wskazówki.

Jeszcze jedno techniczne rozwiązanie nie koniecznie przypadło mi do gustu. Chodzi o odliczanie do końca. W pokoju stał minutnik. Problem był taki, że ciężko było z daleka zobaczyć ile mamy czasu. Podchodzenie z drugiego końca pokoju tylko po to by to sprawdzić, ów czas nam marnowało. No i jeszcze jedna kwestia – awaryjność tego ustrojstwa. W pewnym momencie zegar zwyczajnie się zaciął. Gdyby nie interwencja mojego towarzysza, pewnie nadal zegar stałby w miejscu. Gdy odliczacz został przez nas ruszony, powrócił do działania. Niemniej kilka minut stał w miejscu, więc mieliśmy dłuższą chwilę na granie. O ile dłuższą? Nie mam pojęcia. Niemniej fajne jest to, że mieliśmy szansę na dokończenie przygody, mimo opóźnienia, nie zostaliśmy wyrzuceni z pomieszczenia. Więc zegarek to gadżet łatwo ulegający awariom, choć w tym miejscu nawet to pasowało klimatycznie, więc ten minus nie jest aż tak duży.

Dobra, wiemy jak używać kłódek, wiemy co robić w pokoju, znamy zasady bezpieczeństwa i komunikacji z obsługą. Przed wejściem pozostaje już tylko jeden element: fabuła. I ta właśnie zostaje nam przedstawiona tuż przed rozpoczęciem gry. Motyw jest taki, że przypadkowo zostaliśmy przeniesieni w czasie do PRL-u. Nasze zadanie polega na tym, by powrócić do teraźniejszości, w tym celu musimy stworzyć „eliksir szczęścia” czyli po prostu bimber. Cel: „tworzenie bimbru” brzmi jak bardzo dobry cel. Mamy na to 60 minut. Do dzieła!

Po przekroczeniu progu faktycznie czujemy się, jakbyśmy przenieśli się w czasie. Mnóstwo elementów, gadżecików, przedmiotów kojarzących się z przeszłością. Ogrom tego wszystkiego nie tylko był fascynujący, ale też intrygował, zachęcał do eksplorowania terenu. Cała nasza czwórka rzuciła się do roboty. I każdy z nas miał co robić, nie nudząc się ani chwili podczas całej rozgrywki.

51615240_2519373241424398_72775957382955008_n

Wiadomo, że żadnych spoilerów tu nie będzie, nie zdradzę Wam szczegółów. Ale z pewnością mogę powiedzieć, że bawiliśmy się wyśmienicie. My – którzy już odwiedziliśmy kilka pokoi. Ale także moi rodzice – którzy nie tylko pierwszy raz byli w escape roomie, ale też przy okazji mieli podróż do przeszłości i cieszyli się już z samego faktu, że tyle tam znajomych, dawnych przedmiotów. A już hitem był jeden element gry, który adresowany był imiennie do niejakiej Teresy. I z naszej czwórki, odnalazła go akurat moja mama Teresa – co niezmiernie ją ucieszyło. Wyszło to wprost idealnie, choć przypadkowo. Mimo iż nasz poziom zaawansowania bardzo się różnił, to każdy miał szansę na rozwikłanie zagadek, co też uczyniliśmy.

Poziom łamigłówek był zróżnicowany. Niektóre były proste i uporaliśmy się z nimi bez zastanowienia. Były takie co wymagały chwili, ale współpracując daliśmy radę. Zdarzyły się też elementy, do których rozwikłania potrzebowaliśmy nie tylko czterech głów, sporo czasu, olbrzymiej burzy mózgów, ale także niewielkiej podpowiedzi z zewnątrz. Co najważniejsze: zagadki nie były liniowe. Każdy mógł zając się czymś innym, większość czasu nie wchodziliśmy sobie w drogę, mogliśmy działać niezależnie lub w parach. Gdy zaszła taka potrzeba, robiło się trudniej, formowaliśmy się w grupki i wspólnymi siłami działaliśmy dalej.

Było kilka zagadek – elementów, które dawały niewielki „efekt wow” i zostały mi w pamięci na dłużej. Sporo motywów, o których żywo dyskutowaliśmy przez resztę wieczoru. Parę rozwiązań, które nas zachwyciły a po uporaniu się z nimi, dały olbrzymią satysfakcję.

Jednakże największy „efekt wow” dawał sam pokój. Jego wystrój był idealny. Gdy tylko tam weszliśmy, wiedziałam, że był to najlepszy możliwy wybór pokoju dla moich rodziców. I myślę sobie, że jeśli ktoś chce zabrać rodziców czy kogoś ze starszego pokolenia na tego typu zabawę, to jest to dobry start. Mimo iż pokój zakwalifikowany jest jako średniozaawansowany, to jest on do zrobienia także dla początkujących, przy odpowiednim wsparciu. Zatem jeśli macie kogoś, kto w escape roomie jeszcze nie był, a bliskie mu są czasy PRL-u, to nawet się nie zastanawiajcie tylko jeździe do Torunia do Domu Kłódek. To jest bardzo dobry start na zapoznanie i zachęcenie starszych ludzi do tej formy aktywności.

Miasto: Toruń
Miejsce: Dom Kłódek
Pokój: Czar PRl-u
Termin: 3.02.2019
Godzina: 16.00 (chyba)
Ilość osób: 4
Czas ucieczki: ok. 60 – 70 minut?