Big Yellow Foot Adventure Challenge – Sopot – 28.07.2018

Big Yellow Foot Adventure Challenge to wydarzenie, które jest chyba nie do końca zrozumiałe przez osoby, nie biorące w nim udziału. Mam wrażenie, że mało kto rozumie, że nie jest to klasyczny bieg. Dużo osób myli je z biegiem przeszkodowym, przygodowym czy jak zwał tak zwał. Owszem, przygoda tu jest. Przeszkody też się zdarzają. Ale nie jest to bieg w klasycznym rozumowaniu. Można biec, nie trzeba. Teraz jak już jestem po swoim pierwszym Adventure Challenge, to z czystym sumieniem mogę uznać iż jest to: „marsz/bieg na orientację z zadaniami na poszczególnych punktach”. I tyle. Nic więcej. Ale czy to mało? Zdecydowanie nie!

Informacja o pierwszym Challengu mignęła mi zimą. Byłam jakoś świeżo po chorobie czy nawet w trakcie leczenia skutków klimatyzacji i pokazało mi się wydarzenie na fejsie. Był tam podpunkt „morsowanie”. Będąc w takim a nie innym stanie, widząc to słowo, momentalnie zamknęłam stronę i tak zakończyła się moja przygoda z tym wydarzeniem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie ma obowiązku wykonywania wszystkich zadań, bez wyjątku. Nie wiedziałam, że można robić tylko część z nich, wybiórczo. Tym razem przygotowałam się lepiej, przestudiowałam regulamin i wiedziałam, że spokojnie mogę wziąć udział, pod warunkiem, że ktoś pójdzie ze mną.

Nie, nie jest tak, że trzeba mieć towarzysza przy tym wydarzeniu. Ale jest tak, że ja muszę takowego mieć, gdyż moja orientacja w terenie, no cóż, praktycznie nie istnieje. Jak powiedziałam mamie w czym zamierzam wziąć udział i na czym to polega, to dostała takiego ataku śmiechu, że niemal się udławiła. Uspokoiła się dopiero, gdy poinformowałam ją, że nie idę sama. Wiadomo, że w innym wypadku, zagubiłabym się gdzieś w Sopocie, błądziłabym po lasach, zwłaszcza, że szykowała się edycja nocna.

byt pieczec

Jak już ogarnęłam o co chodzi, z kim startuję, kiedy itd. to zaczęły pojawiać się inne problemy jak na przykład: wybór butów. Czy te do biegania czy te do chodzenia? Wiadomo, że biegać tam nie zamierzam, ale może będą elementy, na których przydadzą się bardziej te biegowe? Nawet zapytałam o to na fejsie, zrobiłam ankietę, wysłuchałam podpowiedzi… a później i tak zrobiłam po swojemu i ubrałam treki. Cóż, mimo iż musiałam odpuścić wejście na ściankę wspinaczkową, to i tak myślę, że był to właściwy wybór, gdyż w takich butach czuję się najlepiej, nie obcierają mnie i mogę w nich chodzić i chodzić i chodzić. Zatem chodziłam, chodziłam i chodziłam… Ale elementy biegu też się zdarzyły.

Dzień startu. Początkowy plan był taki, by zostawić samochód przy mecie i iść na start. Ale nie wiedzieliśmy co będzie w pakiecie i czy nie będziemy chcieli tego zostawić w samochodzie, więc samochód został przy starcie. Nie na starcie, tylko nieopodal, bowiem organizatorzy wpadli na diaboliczny plan, by biuro zawodów i początek trasy umiejscowić na szczycie Łysej Góry w Sopocie. Czyli najwyższy możliwy punkt. Weszłam tam i… już miałam dość.

pakiet byt

Odebraliśmy pakiety startowe. Wielkie pudła. Ale takie serio, serio duże. Ładne, czarne, z logo Big Yellow Foot. Robią wrażenie. Otworzyłam, zajrzałam do środka i poczułam pewien zawód. Nie dlatego, że pakiet był marny, bo nie był. Po prostu pudło to miało tak kolosalny rozmiar, że spodziewałam się czegoś kolosalnego także w środku. Wręcz odniosłam wrażenie, że początkowy plan był taki, żeby było tam coś większego, ale w ostatniej chwili został on wycofany. Ot, taka moja fantazja. W pudle była mapa – wiadomo, woda, dwie mieszanki żurawinowo – orzechowe od Rebela, specjalny „bilet” na SKM, cebula, buff i mini wersja demonstracyjna gry Dobble. Bardzo fajny pakiet, bardzo miłe zaskoczenie. Niemniej patrząc na świetne logo całego wydarzenia, marzy mi się koszulka w kolejnej edycji, albo nawet jakiś longsleeve.

dobble

Na szczęście zobaczyliśmy, że mamy dwa różne warianty map i szybko udało nam się jedną podmienić, gdy powiedzieliśmy, że chcemy startować razem. Układ i punkty były takie same, ale w zależności od wariantu mapy, po kartę na punkty szło się w innym kierunku. Mniej więcej opracowaliśmy sobie kolejność w jakiej chcemy podążać. Zaznaczyliśmy też, które punkty zawierają kesze, gdyż uznaliśmy, że lepiej skorzystać z fajnych atrakcji a nie tylko łazić po lesie i szukać czegoś po ciemku. To mogę robić zawsze, a mostu linowego sobie nie zrobię. Tzn. jasne, mogę zadzwonić po kumpla i poprosić by mi taką zabawkę zaczepił, ale nie jest to coś, z czego korzystam na co dzień. Zatem lista keszy zaznaczona – byłam zaskoczona, że było ich tak dużo w odniesieniu do wszystkich punktów. No, ale to zrozumiałe, tam nie potrzeba ludzi do obsługi – a przynajmniej w teorii.

mapa

Pamiątkowe zdjęcie przed startem. Szybkie odliczanie. Start! Ludzie zaczęli biec. Ja przez chwilę stałam jak zamurowana. Dlaczego? A no dlatego, że zaskoczył mnie kierunek w jakim podążają. Tak, już na tym etapie się zgubiłam. Jeszcze nawet nie zdobyłam karty do zdobywania punktów w postaci pieczątek, a już nie wiedziałam gdzie mam iść. „Brawo Aga, jak dobrze, że wzięłaś ze sobą wsparcie, może dziś nie zginiesz!” – z tą myślą rozbrzmiewającą w mojej głowie, zaczęłam biec za tłumem.

No i tym mini tłumem dotarliśmy do punktu, który tak na prawdę punktem nie był. Siedział tam sobie koleś z kartami na punkty, wpisywał na każdej numer startowy podchodzącej osoby i przekazywał kartę. Powodzenia. I koniec. Teraz zaczynała się prawdziwa zabawa. Uznaliśmy, że zaczniemy od Mostu linowego, gdyż ten jest najbliżej. Obawialiśmy się, że będzie kolejka, bo wszyscy tam pójdą, ale poszliśmy. Po chwili stania w przewidzianej przez nas kolejce stwierdziliśmy, że może jednak w międzyczasie znajdziemy sobie kesza, który jest nieopodal. Poszliśmy tam i natrafiliśmy na sporą grupkę poszukiwaczy. Wyglądali jakby spędzili tam już dużo czasu i tak też było. Dołączyliśmy do nich. Niestety – z marnym skutkiem. Pamiętałam, że w okolicy był już kesz oficjalny, zarejestrowany na geocaching.com, założony przez Żółtą Stopę, więc przyszła mi myśl, że może to ma jakiś związek? Tu była jakaś podpowiedź o laserze. Pomyślałam, że może chowają ten laser w swojej dawnej, już istniejącej skrytce? Niepewnie zaczęliśmy jej szukać. Niepewnie, gdyż ostatnie kilka logów sugerowało, że skrytka zaginęła. Ale nie zaginęła, ma się bardzo dobrze, ma piękny logbook i jest na swoim miejscu. Wpisałam się, zarejestrowałam znalezienie i wtedy już było jasne: ów kesz nie ma nic wspólnego z tym, którego teraz mieliśmy szukać. Odpuściliśmy laserowe poszukiwania. Później dowiedzieliśmy się, że ktoś z uczestników zgłaszał, że punktu nie ma, był on naprawiany w trakcie. Szkoda, że się nie załapałam, ale z drugiej strony, nie wiele straciłam, bo ponoć by przybić pieczęć, trzeba było włazić do wody, a tego z pewnością nie chciałoby mi się robić, zwłaszcza na pierwszym etapie wędrówki.

Powróciliśmy na most linowy. Nigdy na takim cholerstwie nie chodziłam – teraz miałam okazję. Spodziewałam się, że będzie to trudniejsza aktywność, na szczęście poszło w miarę sprawnie. Największą trudność przysporzył mi mój wzrost. Lina po której się szło i ta, której należało się trzymać, były oddalone od siebie tak bardzo, że ledwo je sięgałam. Czułam się trochę jak na jakimś narzędziu tortur, dosłownie wyrywało mi ręce. Po tych paru metrach nad przepaścią, już wiedziałam, że przez kolejny tydzień będą mnie boleć ręce. Nie myliłam się.

Kolejny był punkt kontrolny. Zwykły. Tzn. był sobie pieniek, a na nim czekała pieczątka. Wystarczyło podejść i tę pieczątkę przybić. I właśnie uświadomiłam sobie, że w tym momencie złamałam regulamin, bo podałam swoją kartę typowi, który kucał tam z pieczątką i przybijał ją wszystkim, bo akurat zebrało się tam stadko. W zasadzie to w tym momencie powinnam zostać zdyskwalifikowana, mimo iż zrobiłam to zupełnie bezwiednie i na głupa. Stał kilka centymetrów ode mnie, przybijał, przybił mi i poszliśmy. Błąd. W przyszłości muszę być bardziej czujna na to co robię. Łamanie regulaminu jest fe. Szkoda, że nie dla wszystkich.

karta byt

Myślałam, że wszystkie „PK” (punkty kontrolne) będą wyglądały w taki właśnie sposób. Że jest pieczątka, podchodzisz, przybijasz i idziesz. I owszem, tak było, ale czasem do tej pieczątki trzeba było jeszcze dotrzeć. W pewnym momencie ujrzeliśmy wyspę. Na wyspie był punkt. Do niego prowadziła lina rozwieszona między drzewami. Wystarczyło przepełznąć na niej te kilka metrów, odbić się i wrócić. W teorii pewnie bym to zrobiła. W praktyce liczyłam się z tym, że jest szansa, że zwyczajnie wlecę do wody. Był drugi wariant: iść od razu wodą. Rozsądek powiedział mi, by to olać, posłuchałam go. Na drugą stronę poszedł tylko mój towarzysz, ja poczekałam. Mogłam zrobić to co ludzie przed nami: dać mu moją kartę. Ale zwyczajnie czułabym się ze sobą źle. Nie zrobiłam tego. I to był właśnie jeden z momentów, który sprawił, że organizatorzy dziwili się, że choć całą noc chodziliśmy razem, to mamy różne ilości punktów.

Kolejny taki moment to: ścianka wspinaczkowa. Podjęłam próbę, jednakże fakt, że dawno się nie wspinałam w połączeniu z nieodpowiednim obuwiem sprawił, że po prostu odpuściłam, by nie blokować sporej kolejki oczekujących. Dobre jest to, że każdy sam wybiera czy robi jakieś zadanie czy nie i w każdej chwili może odpuścić. Ja odpuściłam, by nie tracić czasu i iść dalej na poszukiwanie kolejnych przygód.

Kolejności zdobywanych punktów nie pamiętam, a myślę, że nie jest to na tyle istotne, bym przegrzebywała teraz Endomondo i porównywała mapki. Ale do ciekawych punktów z pewnością mogę zaliczyć cebulową procę. Pomysł strasznie głupi, strasznie banalny i absurdalny, ale to właśnie czyni go świetnym. W kolejnej edycji proponuję użyć jajek, samym wyzwaniem będzie to, by takowe donieść na punkt, bo jak wiecie, cebulę dostaliśmy w pakiecie startowym. W środku ciemnego lasu były świeczki, kocyk i trzy przesympatyczne osoby. Myślę, że pod względem obsługi był to najprzyjemniejszy punkt, bo poza tym, że egzekwowanie wykonania zadania miało sens, działali spójnie, nie zaprzeczali sobie, a co najważniejsze, wnosili dużą dawkę humoru i zwyczajnie miałam chęć tam z nimi zostać i posiedzieć. A na czym polegało zadanie? Na tym, by dziki miały sraczkę. W sensie, że trzeba było strzelić cebulą do celu. Nie, nie w dzika, dziki po prostu tam były i wyżerały to, co poleciało w złe miejsce. Między drzewami była rozwieszona guma, z koszyczkiem utworzonym z numerów startowych z WateRuna. Kilka metrów dalej wisiała opona. Zadanie polegało na tym, by trafić cebulą w oponę. Cholernie trudne, ale jakże fajne. Postrzelaliśmy, pośmialiśmy się i wyruszyliśmy dalej.

Po drodze był też fajny, łatwy sposób na zdobycie punktów. Wspomniany przeze mnie bilet na SKM, trzeba było podbić na stacjach Kamienny Potok oraz Wyścigi. Wyścigi mieliśmy po drodze, więc skasowaliśmy bilety. Aby zyskać punkty za to zadanie, trzeba było mieć dwa kasowania. Jednakże na koniec punkty te nie były warte dodatkowego łażenia i zwyczajnie nam się nie chciało ich zdobywać. Ale sam motyw, bardzo fajny.

bilet byt

Czego jeszcze nie chciało nam się robić? Nie chciało nam się iść na tzw. punkt tymczasowy. W okolicach północy wszyscy uczestnicy dostali SMS z informacją o tymczasowym punkcie kontrolnym. Wystarczyło tam iść i się zameldować o konkretnej porze. Znów Łysa Góra? Nie dziękuję. Olaliśmy to. Ale powiem szczerze, że trochę byłam zawiedziona, myślałam, że punkt będzie bardziej wymyślny i jakiś fajniejszy. No i punkty SMSowe chwilowe miały być dwa, był tylko jeden, szkoda.

byt sms

Co jeszcze, co jeszcze? Ach, „Tor przeszkód”! Od początku spodziewałam się, że będzie to jakiś mini OCR. Z jednej strony chciałam tam iść, z drugiej natomiast obawiałam się, bo miałam świadomość, że niektórych rzeczy zwyczajnie nie będę w stanie zrobić. Dlatego też moje pierwsze pytanie dotyczyło tego, czy muszę robić wszystko sama czy można sobie pomagać. Jak dowiedziałam się, że pomoc jest dopuszczalna, zostawiłam swoje rzeczy na starcie i ruszyliśmy. (Tu też został mój telefon, także około kilometr został wycięty z mojej nocnej podróży na Endomondo). Mieliśmy podążać trasą w taki sposób, by tasiemka zawsze była po naszej prawej stronie. Pobiegliśmy. Przejście przez sieć, jakaś górka. Lina pionowo w górę – tu już skorzystałam z pomocy, na co koleś z obsługi oczywiście się zgodził. Jakieś przeszkody, ciągnięcie elementów, przetaczanie opon. Niektóre elementy leżały po prostu na trasie i musieliśmy sami się obsłużyć, inne z kolei były nadzorowane przez obsługę. No i przy jednym z takich nadzorowanych elementów zostaliśmy skarceni za chęć wzajemnej pomocy. Nie powiem, trochę mnie to wkurzyło. Nie fakt, że nie można pomagać, tylko właśnie ta niekonsekwencja i rozbieżność jeśli chodzi o zasady. Brakowało mi tu spójności, zwłaszcza, że był to jeden i ten sam punkt, tylko trochę rozwleczony po lesie. OCR zaliczyliśmy oboje i w sumie to się cieszę, bo to było pierwsze takie moje doświadczenie w życiu, wiem już jak to jest.

byt pieczzątla

Pozbieraliśmy po drodze kilka keszy i punktów kontrolnych. Jedne były łatwiejsze, inne trudniejsze. Jedne mnie zachwycały scenerią, jak chociażby ten, do którego trzeba było iść w górę strumienia, skacząc po śliskich kamyczkach. Inne mnie zwyczajnie wkurzały. I to nie wkurzało mnie to, jak punkt jest zrobiony, tylko to, jak ludzie do niego podchodzą. Kolejna mini wysepka, nad wodą deska. Trzeba po prostu przejść, nie wpaść do wody. Odłożyliśmy rzeczy, wzięliśmy tylko karty i wspólnie, pomagając sobie przepełźliśmy na drugi brzeg. Pieczątka i powrót. Wychodząc stamtąd przybyła jakaś większa ekipa. Większa ekipa nie działa tak jak się powinno, nie przestrzega regulaminu. Jedna osoba zbiera karty, przechodzi na drugą stronę, podbija karty wszystkich i wraca. Na żartobliwie zwróconą uwagę reaguje tekstem:
„Przecież jesteśmy razem!”
Widząc, że część z tych osób startuje pod szyldem organizatora, zwyczajnie ręce mi opadły i nie miałam ochoty wdawać się w polemikę. Nie miałam ochoty tłumaczyć tego, że jasne, start jest razem, ale klasyfikacja jest indywidualna. Można iść razem, pomagać sobie, ale tak jak na ściance wspinaczkowej, ktoś nie wszedł, pieczątki nie dostał (chyba, że go praktycznie wciągnęli, bo i takie akcje się zdarzały). Tutaj ktoś nie przeszedł, też nie powinien zostać nią nagrodzony. Regulamin wyraźnie określa to, że kart nie można przekazywać. A jak niejednokrotnie wspominałam, łamanie regulaminu zwyczajnie mnie wkurza. Wkurza jeszcze bardziej, w momencie gdy później widzę nazwiska tych osób wymienione wśród zwycięzców. Mi nie zależy na wyniku, ale wiem, że są tacy, którzy się starają, walczą o to by coś zdobyć i robią to uczciwie. I takie osoby nic nie zdobędą, dopóki tego typu zachowanie będzie tolerowane.

Niektórzy punktów nie widzieli nawet z daleka. Stali przed wejściem do lasu i czekali, aż reszta ekipy powróci. Mam świadomość tego, że ciężko takie rzeczy upilnować i jak widać sam regulamin nie dla wszystkich jest wystarczający. Wiem, że organizator będzie myśleć nad rozwiązaniem, ale ja też trochę pomyślę, bo takie sytuacje mnie zwyczajnie wkurzają i sprawiają, że co raz mniej mam ochotę uczestniczyć w różnego rodzaju eventach. Na szczęście złość odpuściła już po chwili.

W sumie to bardzo szybko odpuściła, bo poszliśmy na „Kajki”, które zapewne miały być kajakami, ale na szczęście nie były. Znaczy się były, ale ta pomylona nazwa nadawała uroku i na miejscu Żółtej Stopy udawałabym, że była zamierzona. Od lat hmm… długo już mieszkam w Gdańsku. Urodziłam się nad morzem, ale nigdy w życiu nie pływałam kajakiem po morzu. Teraz miałam okazję. Poza tym, że po morzu, to jeszcze po ciemku. W dodatku w oddali błyskało. Klimat niesamowity. Fale niewielkie, ale jednak trochę były. Wskoczyliśmy do kajaka (Kajka!) i płynęliśmy w głąb morza, w stronę świecącej boi. Przecudowne uczucie. To kołysanie, ten mrok. Po tym doświadczeniu wiem jedno: chcę kiedyś popływać kajakiem po morzu. Ach, wiem jeszcze coś: to chyba był jeden z lepszych punktów. I nawet jeśli byłby to jedyny odwiedziny przez nas punkt, to warto było tam być. Big Yellow Foot, dziękuję Ci za ten element i za pokazanie jak to fajnie tak sobie falować! Niesamowite doświadczenie i jaram się do teraz na samą myśl o tym!

BYT nr

Naszym ostatnim punktem był Crossfit Challange. Idąc tam powiedziałam: „zobaczę co tam trzeba robić, jak uznam, że za ciężko, to po prostu się położę i poczekam aż skończysz” (Ok, dopiero teraz widzę jak to źle brzmi.) W każdym razie, w końcu podjęłam wyzwanie. Najpierw rozgrzewka (to tak jakby dwadzieścia kilka kilometrów przeplatanych zadaniami i różnymi aktywnościami to była niewystarczająca rozgrzewka), krótka przebieżka wokół boiska. Później bieg bokserski. No i czekał nas pakiet ćwiczeń:
– wykrok – 20 powtórzeń
– przysiad z wyskokiem – 10 powtórzeń
– mountain climbers – 40 powtórzeń
– pajacyki – 20 powtórzeń

No i trzy razy taka seria. I myślę, że to był właśnie powód, dlaczego przez niemal tydzień nie mogłam chodzić. Dowaliliśmy sobie tym na deser, po czym poszliśmy na metę. Zostało co prawda kilka punktów, ale już nie chciało nam się iść kasować biletów. Kilka punktów nie działało, ktoś ukradł pieczątkę (sobota, Sopot, środek nocy – zupełnie mnie to nie zdziwiło). Nie mieliśmy ochoty na poszukiwania kolejnego kesza, którego pewnie już nie ma, więc zgodnie stwierdziliśmy: wystarczy. Udaliśmy się w okolicę Sopockiego molo, bo tam umiejscowiona była meta.

Woda, drożdżówka, medal. I generalnie nie wiele więcej pamiętam, bo to był ten moment, kiedy dopadło mnie zmęczenie. Dopóki trwaliśmy na trasie, podążaliśmy od punktu do punktu, jakoś to szło. A gdy już otrzymałam medal i żarcie, momentalnie opadłam z sił. Endomondo wskazywało około 24 km. Jakby doliczyć OCR i momenty gdy odkładałam rzeczy by coś zrobić, czegoś poszukać, spokojnie dobilibyśmy do 26 km lub więcej. Pominęłam już dotarcie do tego złośliwego startu na szczycie.

byt molo

Na mecie, poza tym, że padnięta, czułam się wspaniale. Tyle przygód, tyle łażenia, tyle atrakcji w zaledwie jedną noc. Było to coś niesamowitego. Ale entuzjazm opadł mi szybko gdy uświadomiłam sobie, że musimy wrócić do samochodu. Tylko dodatkowe 3 – 4 kilometry, co to dla nas. Całą noc śmiałam się z tego co się dzieje na Monciaku. Jeśli nie byliście nigdy w weekend, w centrum Sopotu, trzeźwi, to nie zrozumiecie co mam na myśli. Tak własnie wyobrażam sobie apokalipsę zombie. Tak właśnie kroczą te podpite, zaćpane istoty. Widok bardzo smutny, bardzo przykry, ale niekiedy z tej bezsilności nie pozostaje nic innego, jak się zaśmiać pod nosem, nie dowierzając, co Ci ludzie wymyślają. No i takie właśnie żywe trupy tam krążą przez całą noc. A my? My wracając do samochodu, wyglądaliśmy niewiele lepiej od nich. Nie wiem kiedy ostatnio szłam takim tempem. Miałam wrażenie, że niemal nie ruszam się z miejsca. Wolno, człapiąc, byleby do samochodu. Do domu dotarłam około 6. Padłam szybko. Zasnęłam jeszcze szybciej, ze świadomością, że zaraz wstaję, bo o 10 jestem umówiona i muszę wyjść. To była męcząca, intensywna i wspaniała noc.

Po Big Yellow Foot Adventure Challenge zastanawiałam się po co mi to było? Gdy dwa dni później nie mogłam wstać z łóżka (serio, wyturliwałam się na podłogę w wielkim cierpieniu), zastanawiałam się: „po jaką cholerę?!” Krążyły mi takie myśli, że no ej, czy ja nie mogę jak normalni ludzie iść w sobotę do Sopotu i zwyczajnie się nachlać? Czy nie mogę spotkać się ze znajomymi by całą noc łoić wódę? Przecież normalni ludzie w weekend idą chlać. A ja? A ja łażę całą noc po lesie i szukam nie wiadomo czego. I wiecie co? Bardzo mi z tym dobrze. Nie ważne, że później nie mogę chodzić. Nie ważne, że odkładam na ostatnią chwilę pójście do toalety, gdyż siadanie na kiblu wiąże się z takim bólem, że czasem rozważam, czy nie lepiej byłoby się posikać do łóżka, jak za dawnych, niemowlęcych lat. A jak już na ten kibel dotrę, to długo podejmuję decyzję o wstaniu z niego, bo wiem z jak potwornym bólem wiąże się ten rodzaj aktywności. Nie wiążę butów, bo to zbyt bolesne. A jak idę do lekarza, to ten podejrzliwie na mnie patrzy i z niepokojem pyta o masę siników, zastanawiając się pewnie czy to już moment, że trzeba to zgłosić na policję. No i mogę tak mnożyć te sytuację, mogę opowiadać co się po takich wydarzeniach z organizmem dzieje. Ale po co? Po co, skoro za jakiś czas, gdy nadarzy się okazja, zapiszę się znów i wystartuję? Po co wspominać te przykrości, skoro i tak wyprę je z pamięci gdy nadejdzie czas podjęcia decyzji czy startować czy nie? To absolutnie nie ma żadnego znaczenia w tej chwili. Bo cokolwiek by się działo, to i tak warto.

BYT medal

Warto dla satysfakcji, warto dla wspomnień, warto dla przeżycia tego wszystkiego. Jeszcze bardziej warto, gdy mamy ze sobą kogoś z kim wszystkie fajne rzeczy są jeszcze fajniejsze niż w pojedynkę. Warto się tak wyskakać, wybiegać, wymęczyć, wybrudzić, tylko po to, by na koniec dostać kawał złomu na tasiemce. A ten kawał złomu jest piękny i ciężki. Jak już wspominałam, bardzo podoba mi się logo challenga. I ono właśnie tkwi na tym medalu. Wydaje mi się, że jest to ten sam wzór (a może nawet ta sama partia) co była w poprzedniej edycji, bo tylko z tyłu ma doklejoną datę. Mam nadzieję, że kolejna edycja będzie wyglądała inaczej. Nie dlatego, że coś mi w tym medalu nie pasuje, bo jest przecudny. Ale dlatego, że nie chcę dwóch takich samych, a przymierzam się do tego, by wystartować w kolejnej edycji.

BYT tył medal

W zasadzie to nie wyobrażam sobie, bym mogła nie wystartować z jakiegoś błahego powodu. Big Yellow Foot Adventure Challenge jest imprezą obowiązkową. Świetny pakiet startowy, ciekawe miejsca i trasy. Mapka mogłaby być trochę wyraźniejsza, ale jak widać i z taką daliśmy radę. Proste, jasne zasady. Jeśli chodzi o organizację, chyba nie potrafię odnaleźć tu jakichś poważnych zarzutów. Jedyne zarzuty jakie mam, to do uczestników, ale na to organizator niestety nie ma wpływu i wierzę w to, że w kolejnych edycjach zajdą takie zmiany, że się to poprawi. Tymczasem nie pozostaje mi nic innego, jak powiedzieć, że było super, hiper, mega i chcę więcej. A jeśli ktoś z Was się jeszcze waha, to niech lepiej przestanie i oczekuje na kolejny event!

Numer startowy: 35
Ilość punktów: 45

Za wydarzenie dziękuję:
adventurechallangelog