Wyzwanie rowerowe – 11.08.2016

Dziwna rzecz się stała, Pilecka, która nie lubi rowerów, wybrała się na całodzienną wycieczkę. Nie musiała. Ale jak wyzwanie, to wyzwanie, zrobić trzeba.

Może zacznę od tego, jak do tego doszło, bo nie chce mi się w kółko opowiadać, gdy ktoś pyta. Zaczęło się jak zawsze, od tego, że samochód umarł i jedyny środek transportu jaki został, to właśnie rower. Pewien osobnik musiał coś załatwić, więc ten rower wziął i zjeździł nim cały dzień. Następnego dnia nie był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a ja, widząc to, leżąc sobie na kanapie i czytając Podręcznik Przygody Rowerowej, zaproponowałam taki właśnie długi, rowerowy wyjazd.
– Ale Ty nigdzie nie dojedziesz.
– Dojadę.
– To zrób taką trasę jak ja [tu szczegóły gdzie jechać, jakie punkty odwiedzić, gdzie i na ile się zatrzymać] to pojadę z Tobą gdzie tylko chcesz.
– Dobra.

Rano, cały czas nie do końca przekonana, czy to jest TEN dzień, czy to już dziś mam jechać, uznałam, że Facebook mi pomoże. Poleciało zdjęcie i treść:

„Dobra, zaspałam, plan był trochę inny. Tzn. obudziłam się równo z budzikiem i nawet wstałam, ale później okazało się, że śniło mi się, że wstaję. Nie ważne. Pakuje się i spadam. W związku z obsuwą i bolącymi nogami po wczorajszym bieganiu, nie wiem czy zdążę wrócić dziś do domu, albo czy w ogóle w tym tygodniu zdążę, ale cóż… […] Challenge accepted!

Ja nie dojadę? Ja tego nie zrobię? Zesram się, ale i tak zrobię!
Wrzucam to na fejsa, bo jak już świat zobaczy, to głupio mi będzie się wycofać.

Internet off!
Telefon on, ale pewnie bateria wymięknie szybciej niż ja.
„Cześć.”

rower

Jak tylko kliknęłam „Publikuj”, za oknem pojawiły się ciemne chmury, zaczęło wiać, a w głowie pojawiła mi się myśl: „Chcę wracać do łóżka…” Niestety, na to było już za późno. Pojechałam.

1 – 5 km – najgorszy etap. Ciągłe roboty drogowe. Chodnik raz z jednej raz z drugiej strony. Ciągłe nawracanie, człapanie na wiadukcie, bo okazało się, że TA strona posiada przepaść, kończącą się obwodnicą; drogi brak.

5 – 18 km – całkiem przyjemny odcinek. O dziwo, mnóstwo ścieżek rowerowych lub chodników. Co prawda zadupie i wiatr sprawiały, że GPS się gubił, ale obyło się bez większych przeszkód.

18 km – Pierwszy, planowy postój – Ośrodek „Dorota”. Na tym etapie mój telefon już odmówił współpracy (przykro mi, nie będzie wykresów z Endomondo). Widać męczy się szybciej niż ja – padł. Od tej pory kontakt ze światem utrudniony. Całe szczęście, mam ze sobą jeszcze telefon służbowy, oczywiście żadne numery nie są tam wpisane, ale za to hej, mogę pracować! Co też robię w międzyczasie.
Zadanie: przed dalszą podróżą, spędzić tam co najmniej 2h. Na miejscu byłam około 12.19. O 14.21 mijałam bramę wyjazdową. Najadłam się, pogadałam z fajnymi ludźmi, ubrałam się cieplej, załapałam się na mszę, poczytałam książkę, zdołałam przeczekać deszcz i ruszyłam dalej.

18 – 34 km – Dopiero teraz, rozpędzając się do niemal 40 km/h, uświadamiam sobie, jak tu było stromo. Ten odcinek jedzie się rewelacyjnie.

35 km – Uświadamiam sobie, że jestem prawie pod samym domem. Nie czuję zmęczenia, ale mam ochotę wrócić na chwilę, chociażby po to, by sprawdzić maile i naładować telefon. Walczę z tą pokusą, bo wiem, że dalej nie pojadę. Zwyciężam, uświadamiając sobie, że przecież dobrze się jedzie, nie czuje zmęczenia, już połowa za mną a pogoda jest piękna.

36 km – Zaczyna padać. Lać właściwie. Dochodzę do wniosku, że warto brać ze sobą coś przeciwdeszczowego. Ja spakowałam tylko jedną rzecz w tym celu: „nadzieję, że nie będzie deszczu”. Jak widać, nie wystarczyło.

38 km – Wszyscy zaczynają mnie wyprzedzać. Nie czuję zmęczenia, kręcę równo, a mimo to, nawet jakiś dziad wyprzedza mnie na ścieżce.

40 km – Spada mi łańcuch. Od tej pory jadę mokra i z rękoma od smaru.

Między 40 a 48 km – robię sobie krótki postój na kanapkę i kolejną kawę. Przytacza się i zaczepia mnie okoliczny pijaczek, chwilę gawędzimy „kulturalnie” (jego ulubione słowo – jak zdążyłam się zorientować). Życzymy sobie miłego dnia i rozchodzimy się, każdy w swoją stronę.

48 km (chyba) – Ładuję się z rowerem do malutkiej, odnowionej windy. Jadę na 9 piętro. Po mojej wizycie u babci, winda już nigdy nie będzie czysta. Przyjaciel babci, jak zawsze daje mi dobre rady.
„Powinnaś wsiąść z tym rowerem do autobusu, jechać do domu i powiedzieć, że dojechałaś. Wtedy dupa by Cię nie bolała.”
– Jest coś takiego jak uczciwość. – odpowiadam.
– Jakby chciała żeby ją dupa nie bolała, to by nie wychodziła z domu! – babcia jak zawsze staje w mojej obronie.

Zapycham się bigosem, wypijam gorący kompot i babcia mnie wyrzuca, bo widzi, że zasypiam, a jeszcze muszę wrócić do domu.

55 km – Coś dziwnie uderza przy zjeździe z krawężnika.

56 km – W końcu postanawiam to sprawdzić. Okazuje się, że nie jest ze mną tak źle. Ludzie nie wyprzedzali mnie, bo jeżdżę jak pierdoła. Jeżdżę jak pierdoła, bo mam flaka w tylnym kole. Co najmniej od 20 km jadę z dziurawą dętką. Wkurzam się, bo przecież już prawie koniec, po czym uspakajam się, myśląc: „W sumie, jak jakaś guma ma pęknąć, to lepiej żeby to była ta, rowerowa”.

58 km – Dojeżdżam do Wrzeszcza. Robię przymusowy postój u rodziców w garażu. Plan: wymienić dętkę. Jak się okazuje, tata zapomniał załatać zapasową, nowej nie ma. Łatek też nie ma. Nic nie ma, a wulkanizacja już zamknięta. Zaczynam zastanawiać się, czy podmiana roweru wchodzi w grę, czy w takim układzie zadanie nie będzie zaliczone. Moje rozważania okazują się zbędne – ojciec nie chce pożyczyć mi swojego roweru. Mama oferuje mi swój, ale odmawiam, bo na takim nie dojadę nigdzie. Wypijam z nimi herbatę, pompuje dziurawą dętkę na maksa i ruszam szybko z myślą: „to tylko 10 km, dojadę”

62 km – Uświadamiam sobie, że od dłuższego czasu jadę ze skrzywioną kierownicą – prostuje ją.

63 km – Mucha wpada mi do lewego oka. Zaczynam mrugać, łzawić z nadzieją, że wypłynie. Nie wypłynęła. Chyba ją połknęło. Od tej pory jadę płacząc, z nadzieją, że jednak się wydostanie.

64 km – Wkurzam się, że mam flaka, aby nie pogarszać sytuacji, nie zjeżdżam po schodach, nie skaczę z krawężników tylko spokojnie schodzę, przez co ta podróż trwa i trwa…

66 km – Jestem już prawie na miejscu. Denerwuję się, że powietrze z dętki schodzi co raz bardziej. Gdyby nie to, dokręciłabym jeszcze trochę, do równych 70 km.

67 km – Stwierdzam, że i tak gorzej nie będzie. Odbijam w boczną drogę, żeby dobić do równego kilometrażu.

68 km – Moja decyzja o wydłużeniu trasy była słuszna. Zostaję nagrodzona widokiem pięknej sarny biegającej nieopodal.

69 km – Kolejna mucha wpada mi do lewego oka. Jednakże ta jest tak duża, że tylko odbija się boleśnie, albo wypływa z resztką wysychających łez. Nie wiem, ważne, że moje oko zjadło dziś tylko jednego owada. Co za dużo, to nie zdrowo.

70 km
– Jestem. Wjeżdżam do bloku, wrzucam rower na balkon i biegnę do monopolowego. Zasłużyłam na piwo!

licznik

To by było na tyle. Mój ostatni środek transportu póki co też nie żyje. Zostają mi buty do biegania. Ewentualnie łyżwy. Także wiadomo jak to się skończy: póki co, nie ruszam się z domu.

W chwili obecnej mogę powiedzieć, że czuję się bardzo dobrze. Nie odczuwam zmęczenia, a nogi bolą mnie mniej niż rano. Rano chodziłam jak zombie, teraz nie czuję nic. Jutro pewnie zdechnę, ale jutro to jutro. Dziś nie muszę się tym martwić.

Także ten…

Mission accomplished!