Tam gdzie Ty – Jodi Picoult

Tam Gdzie Ty
Rzadko czytam „babskie książki”. Chyba ośmielę się powiedzieć, że za nimi nie przepadam. Tak samo jak nie lubię czytać o dzieciach. Szczególnie takich, co ich jeszcze nie ma. No i wpadła mi w ręce książka Jodi Picoult „Tam gdzie Ty”.

Babska. W dodatku o dziecku. I to właśnie takim, co go jeszcze nie ma. A mimo to, że go jeszcze nie ma, to i tak już wszystko się wokół niego kręci, jakby było najważniejsze na świecie.
Mimo to, babskość tej książki na mnie podziałała. Czytałam ją leżąc sobie wieczorami po pracy. Chciało mi się spać, ale wkręcona w fabułę, czytałam dalej.

W skrócie: Głowna bohaterka i jej mąż pragną dziecka. Po latach nieudanych prób rozstają się. Można powiedzieć, że przez lata mieli wspólne cele. Żyli i razem podążali wytyczonym wspólnie szlakiem. A teraz dla odmiany stają po przeciwnych stronach życiowej planszy, aby ze sobą walczyć. Ona wraz ze swoją kochanką. On z pomocą kościoła. Wiara. Tolerancja. Miłość. To główne wartości, które aż wypływają z kartek lektury. Bardzo dobrze się czyta. Tak dobrze, że cholera, nawet ten nienarodzony bachor przestał mi przeszkadzać!

Na szczególną uwagę zasługuje narracja. Co rozdział się zmienia. Zoe – główna bohaterka, Max – jej mąż, Vanessa – kochanka Zoe. Każdy z nich jest narratorem. Ale nie tak, jak często to bywa, że książka ma trzy części i w każdej mówi kto inny. Nie. Tu dostają głos po kilka razy. Naprzemiennie. Takie jakby podrozdziały, przepełnione ciekawymi retrospekcjami, wystarczająco długimi, by zaintrygować. Jednakże na tyle krótkimi, aby nie zanudzić i nie stracić głównego wątku.

Książka ma bonus. Płyta z muzyką gratis. Takie maleństwo z dziesięcioma utworami dołączonymi do lektury. Jaki twierdzi autorka, płyta powstała, aby przybliżyć czytelnikom postać Zoe. Każdy utwór nawiązuje do jednego z rozdziałów. Ellen Wilber – przyjaciółka autorki napisała muzykę, a ona sama stworzyła do niej słowa. Podobno można słuchać przy czytaniu, to jedna z propozycji. Ale do mnie nie przemówiła. Jak czytam, to czytam, a nie wsłuchuje się w teksty piosenek. Uznałam, że będę słuchać utworu do pierwszego rozdziału, następnie czytać rozdział. Później kolejny utwór, kolejny rozdział. Po dwóch czy może nawet trzech, uznałam, że to głupie. Chcę czytać, a nie co chwilę robić przerwę na słuchanie! Czytać! Posłucham później.

I tak też zrobiłam. W sensie, że przeczytałam. A później zaczęłam słuchać. I teraz stwierdzam, że może wcale łączenie jednego z drugim nie jest złe. Bo fakt, jest tekst i to w większości taki, że gdy usłyszy się początek wersu, to z automatu można dośpiewać resztę, jest tak intuicyjny i po prostu łatwy. Ale można też nie wsłuchiwać się w tekst, tylko w delikatne brzęczenie gitary. Taka spokojna, przyjemna muzyka do spania. Albo do czytania właśnie. Pomysł z płytą – genialny.

I sama siebie zaskoczę tym, co teraz napiszę, ale książka też genialna. Może zwykła, ale jak dla mnie, jak dla kogoś, kto nie czyta tego typu książek – super. A teraz napiszę coś, czym nie tyle, że się zaskoczę, co się siebie przestraszę, ale chyba zacznę czytać „babskie książki”, jeśli tak ma to wyglądać.