Rodzina Addamsów – Gliwicki Teatr Muzyczny

Rodzina Addamsów narodziła się już dawno temu, bo w 1938 roku. Wtedy właśnie rysownik i karykaturzysta Charles Samuel Addams publikował swoje komiksy w popularnym tygodniku The New Yorker. Czytelnicy pokochali sadystyczną rodzinkę, dlatego też w latach 60. stacja NBC zainspirowana grafikami, postanowiła stworzyć serial. Kolejno powstały także seriale animowane oraz filmy. Rodzina Addamsów zyskała sporą popularność.

Pomimo iż jej członkowie mieszkają w domu pełnym pułapek, narzędzi tortur i potworów, mimo swych skłonności sadystycznych i masochistycznych, twórczość z ich udziałem, to nie horror, To bardziej parodia horroru, pełna zabawnych scen i czarnego humoru. To bardzo specyficzna, lecz kochająca się rodzinka, którą obserwuje się z przyjemnością. Z takiego założenia musiał wyjść Andrew Lippa, tworząc muzykę i teksty do musicalu.

Z kolei Jacek Mikołajczyk, wpadł na genialny pomysł, by zaprezentować spektakl także polskiej publiczności – to jemu zawdzięczamy przekład. Pomysł przeniesienia musicalu na Gliwicką scenę był strzałem w dziesiątkę. Całość jest nie tylko przetłumaczona, ale i przeniesiona w nasze realia. Nie zabrakło tu nawet nawiązań do Hanki Mostowiak i kartonów, a także słynnego potwora Spaghetti.

scenografia

Piękna, mroczna scenografia od samego początku wprowadza widza w klimat. Grzegorz Policiński stworzył świetną fasadę przerażającego domu Addamsów. Jako, że większość akcji rozgrywa się w pomieszczeniu, dom jest „otwierany”. A wewnątrz mamy wszystko, łącznie z kominkiem, krzesłem do tortur, a nawet zjeżdżającym na swej sieci pająkiem.

W pierwszej scenie pojawiła się jedna z moich ulubionych postaci. Ta, której obawiałam się nie zastać na spektaklu. A mianowicie: Rączka. Rączka wkroczyła na scenę, ładnie się przywitała, zaprezentowała i wręczyła batutę, dyrygentowi stojącemu pod sceną. Uważam, że było to świetne rozpoczęcie. Paweł Pietruszewski przywitał się z Rączką, i wykonał jej polecenie, rozpoczynając swą pracę. Przez cały spektakl stał pod sceną. Nad deskami widoczna była tylko jego głowa, której na szczęście Gomez nie odciął machając floretem.

Tak, Gomez z chęcią biegał po domu trenując szermierkę. Morticia była przez niego uwielbiana. Wednesday torturuje Pugsleya… Krótko mówiąc: bohaterowie odzwierciedlają tych, których już wcześniej mieliśmy okazję poznać. Jedyne nad czym ubolewam, to brak kuzyna Cosia, który często wpadał niezapowiedziany. Jednakże reszta rodzinki nadrabia jego brak będąc… będąc po prostu sobą!

Poza głównymi bohaterami pojawiają się także trupy, odgrywane przez chór i balet zespołu muzycznego GTM. Są świetnym urozmaiceniem, dopełnieniem układów choreograficznych, ale i pomocą przy rozkładaniu scenografii.

Wujek Fester (Damian Aleksander) przyjmuje tutaj rolę dowodzącego, knującego intrygi. To on pyta nas – widzów – czy takie zakończenie pierwszego aktu jest w porządku. To on przestawia aktorów podczas stop klatki. Także on uważa, że miłość jest najważniejsza na świecie i otwarcie wyznaje kogo kocha.

Idąc do teatru, zastanawiałam się, jak to będzie z dzieciakami. Obawiałam się trochę o najmłodszych aktorów, a raczej o to, czy podołają wyzwaniu. Jak się okazało, nie słusznie. Wednesday (Sylwia Banasik) i Pugsley (Miłosz Mogielski) dali radę. Wednesday była starsza, jednakże z całego spektaklu to chyba jej kwestie podobały mi się najbardziej. Jednakże gdy pierwszy raz usłyszałam śpiew Miłosza Mogielskiego, byłam w szoku. Dzieciak ma głos, którego nie powstydziłby się żaden dorosły. Myślę, że to nie tylko moje zdanie, sądząc po tym jakie brawa rozległy się po jego kwestii, wydaje mi się, że reszta widzów także była zachwycona jego solówką.

Sztuka opowiada o przemianie Wednesday, która się zakochała. Torturowanie brata zeszło na dalszy plan, liczy się tylko jej ukochany Lucas. Wątek ten rozpoczyna się w pierwszym akcie. To w nim następuje zarówno przedstawienie bohaterów, przypomnienie ich cech charakteru, a także zawiązanie całej fabuły. Akt wypchany jest od początku do końca, zapełniony w taki sposób, że nawet przez chwilę nie miałam czasu ani ochoty na dekoncentrację. Przez całość byłam w pełni skupiona, zachwycona, momentami rozbawiona. Gdy kutyna poszła w dół, przez całą przerwę siedziałam z napięciem i zaintrygowaniem, nie mogąc doczekać się drugiej części.

Drugi akt okazał się nieco gorszy w moim odczuciu. „Przerost formy nad treścią” -chciałoby się rzec. I jest w tym trochę racji. Zdecydowanie mniej tu było kontynuacji fabuły. Więcej wątków pobocznych. Także więcej pokazów artystycznych. Pomimo iż taniec, wykonały był z gracją, pięknie, był dopracowany, to jednak mnie tego typu rzeczy zaczynają nużyć, gdy trwają więcej niż to konieczne.

Musical ukazuje nam rodzinę Addamsów w nietypowej dla niej sytuacji. Uświadamia nam także, że każdy, nawet najdziwniejszy człowiek czy stwór, posiada uczucia. Każdy potrafi kochać, na swój sposób, ale potrafi. I o tym właśnie jest sztuka. O tym samym, o czym wiersze Alice Beineke (Marta Florek).

plakat

Sztuka o miłości i o tym do jakich zmian i poświęceń jesteśmy gotowi w jej imię. O różnicach, a także o tym co podobne, co łączy. O tym, że dobrze czasem przystopować, odpuścić i „znaleźć świra” w sobie. Nie trzeba być wiecznie poważnym. Czasem dobrze jest dać na luz, rozerwać się, żyć chwilą.

Myślę, że jest w tym sporo racji. Będąc cały czas poważnym, można zwariować. Warto się rozluźnić. A już na pewno warto pójść do teatru, szczególnie, gdy w repertuarze są takie wspaniałości jak Rodzina Addamsów. Znajdzie się tam zarówno czas na refleksję jak i dobrą zabawę. Zarówno fabularnie, muzycznie jak i aktorsko spektakl trzyma wysoki poziom. Szkoda by było zmarnować szansę i nie zobaczyć tej popularnej od lat rodzinki, w nowej, jeszcze lepszej odsłonie. Ja już widziałam, ale coś mi się zdaje, że nawet raz to za mało.