Rick and Morty – Tom 11 – Starks – Howard – Visaggio – Ellerby – McGinty – Murphy – Stern
Rick and Morty – Tom 11 czyli powrót pod dwóch latach do komiksowego uniwersum R&M. I to nie jest tak, że przez ten czas żadne komiksy nie wychodziły, tylko jakoś tak wyszło, że nie wpadały w moje ręce oraz na bloga. Teraz wpadły, zostały pochłonięte, a „mój powrót” rozpoczął właśnie ten tom.
I nie wiem na ile to moja przerwa w serii miała na to wpływ, a na ile faktycznie tak jest, ale odniosłam wrażenie, że w komiksie Zrickowana tożsamość Beth i Jerry mają jakieś krótsze włosy niż dotychczas. Czy to możliwe, że tyle czasu spędziłam poza, że nie pamiętam bohaterów? Natomiast wątek z przyjacielem kosmitą – nie kosmitą jest przeuroczy.
Mortianin to z kolei opowieść wzbudzająca sporą dawkę smutku i zwyczajnie było mi żal głównego bohatera.

Z kolei dalej zrobiło się już nieco zabawniej. Otóż autorzy pięknie kpią z piramid finansowych oraz osób, które dają się wkręcić w scam. Ta dwuczęściowa historia rozbawiła mnie a teksty w stylu: „nie możesz gadać o filmach w internecie jak inne dzieciaki w Twoim wieku, które nie mają kolegów?” rozwalają jeszcze bardziej, bowiem są takie… prawdziwe.
Prawdziwość wybija jeszcze bardziej w momencie gdy przechodzimy do wątku szkolnego. Gdy pada tekst: „Nauczyciele powinni rekrutować się spośród mądrych i kompetentnych, a nie tych, którzy jechali na trójkach i jedyne czym mogą się pochwalić to „długo wytrzymam bez zabijania dzieci”, to myślę sobie jak niekiedy doskonale obrazuje to nasze szkolnictwo. I to jest właśnie to, że nie wiem czy śmiać się czy płakać. Po czym przypominam sobie co właśnie czytam i już wiem, że i jedno i drugie. Bo takim miksem jest właśnie to multiwersum i dlatego je lubię.
Za komiks dziękuję wydawnictwu: