Pół życia – Jodi Picoult
Mówią, że do trzech razy sztuka. Zatem chwyciłam trzecią już książkę Jodi Picoult, aby sprawdzić, czy może tym razem napisała coś, czego nie da się przeczytać. Niestety, albo raczej na szczęście, dało się. I była to dość ciekawa lektura. Mimo iż gorsza od poprzednich, które przeczytałam, to nadal ciekawa i godna polecenia. Nadal z podziałem na kilku narratorów – bohaterów. Nadal „życiowa”. Choć tym razem, wydawać by się mogło, trochę mniej realna.
Właściwie to wydaje mi się, że każda książka tej autorki, jest napisana według tego samego schematu. A przynajmniej każda, za którą się zabrałam. Poważny problem wyjęty z życia, kilku narratorów, po drodze jakaś rozprawa w sądzie. I już mamy powieść Picoult.
Tematy wybierane przez autorkę są poważne oraz ważne. Absurdalnie to brzmi, aczkolwiek transplantologia jest wątkiem, na który powinno się mówić więcej. A wśród niektórych nadal pozostaje to tematem tabu. Autorka nie boi się sięgnąć po niego i przeobrazić w ciekawą historię. Opowieść o życiu i śmierci. Miłości i nienawiści. Skrajne, ambiwalentne momentami uczucia targają bohaterami. A wszystko rozchodzi się o to, czy należy „odłączyć” ojca od życia, czy pozwolić mu na bezproduktywną egzystencję w szpitalnym łóżku z maszynami, które odwalają za niego najgorszą robotę i utrzymują przy życiu. Ale co to jest za życie? Czy tego właśnie chciał? Kto powinien zadecydować o jego losie? Właśnie takie i inne pytania, stawiane są w książce. Na tego typu pytania Cara i jej brat Edward próbują znaleźć odpowiedź.
Wszystko wydaje się być poukładane, dość realistyczne. Akcja jest bardzo prawdopodobna, przynajmniej ta dotycząca oddawania organów i wszystkiego co dzieje się wokół owego tematu. Natomiast jeśli chodzi o retrospekcje, o ówczesne życie Luke’a – głównego bohatera i zarazem przyczyny rodzinnego konfliktu – to już nie jest tak prawdopodobnie. Otóż sprawca tego całego zamieszkania ma dosłownie świra na punkcie wilków. Bada je, żyje wśród nich, traktuje jak swoją własną rodzinę. A nawet lepiej. W każdym bądź razie, czytając historię o tym jak biega za nimi przez dwa lata po całym lesie, śpi z nimi, mieszka, żyje… Przyznam, że nie specjalnie to do mnie przemawiało. Nie za bardzo wierzyłam w to, co robi ów człowiek. Dla mnie była to fikcja literacka. Z kolei niektóre opisy wilczych zachowań, wydawały się być za długie i wyssane z palca. Momentami mnie nużyły.
Dopiero po przeczytaniu całości, dowiedziałam się, że bohater jest inspirowany prawdziwą osobą, która pomagała przy tworzeniu tej historii. Szczerze mówiąc zaskoczyło mnie to. Jednak mimo wszystko, myślę, że książka ucierpiała z powodu tej fabuły. Z jednej strony poważny temat, który powinien być nagłaśniany, aby więcej ludzi świadomie chciało przekazać swoje narządy po śmierci. Z drugiej strony absurdalny wątek faceta mieszkającego w lesie. Trochę się to gryzie według mnie. To co realne, powinno być realne do końca. Gdy jest podrasowane fikcją, bądź czymś co fikcję przypomina, traci trochę swej mocy. Przestaje tak dobitnie trafiać do czytelnika. Nie ma już takiego znaczenia, jakie miałoby w normalnych, rzeczywistych warunkach. A szkoda, bo transplantologia zasługuje na coś więcej. Czuję pewien niedosyt. Ale i szczęście, że wilcza opowiastka się już skończyła.