Manhattan Run – Gdańsk – 17.02.2018
Manhattan. Centrum handlowe. Patrząc teraz na nie, wydaje nam się małą galeryjką handlową. Dawniej, gdy powstała, była olbrzymia. Wielka, nowoczesna i jedna z pierwszych w okolicy. Doskonale pamiętam ten czas, zwłaszcza, że do 23 roku życia mieszkałam w tamtej okolicy.
Manhattan był miejscem, w którym spędziłam sporą część swojego życia. Kiedyś siedząc tam w księgarni, niemal zostałam w niej zamknięta. Rolety już zjeżdżały w dół, ale niestety, obsługa zorientowała się, że dwie gówniary siedzą jeszcze wewnątrz i coś czytają. Szkoda, fajnie byłoby spędzić tam noc.
Doskonale pamiętam łażenie, robienie dosłownie kilometrów w tym miejscu. I nie, nie było to chodzenia po sklepach, bo tego nienawidzę. Po szkole chodziliśmy po tych dziwnych manhattańskich zakamarkach, zwiedzaliśmy miejsca niedostępne dla potencjalnych klientów, tajne przejścia, dodatkowe schody i parkingi. Niejednokrotnie spotykało się to z dezaprobatą ochrony, ale było warto.
Tak, dobrze wspominam te czasy. I choć galeria handlowa i zakupy, to słowa, które mnie odrzucają, do tej jednej, jedynej mam olbrzymi sentyment. Dlatego też, gdy tylko dowiedziałam się, że Big Yellow Foot organizuje bieg po Manhattanie, serce zabiło mi mocniej. Zapisałam się i nie mogłam się doczekać wydarzenia.
Dopiero po zapisach uświadomiłam sobie, co takiego uczyniłam. Ok, 2 km to nie dużo. Ale 2 km w dużej mierze po schodach to już nie przelewki. Co prawda jak dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak tower run (bieg po schodach) to tak się zajarałam pomysłem, że od razu chciałam się zapisać na taki event. Na szczęście niczego takiego nie było w okolicy, ani w najbliższym czasie, więc nie mogłam tego zrobić. Ale tak, często wpadnie mi do głowy jakiś głupi, spontaniczny pomysł, zapiszę się a później głupio się wycofać i muszę cierpieć. No i tutaj też szykowało się bieganie po schodach. Może nie na 30 ileśtam pięter, ale zawsze to schody. Szczerze powiedziawszy, trochę przerażała mnie ta perspektywa, zwłaszcza, że w ostatnim czasie nie biegam w ogóle. Ale no, ja nie dam rady? Ja nie pobiegnę? Moja miłość do Manhattanu i ciekawość samego biegu dodały mi sił.
Siły zostały mi odebrane rano, w dniu biegu, gdy okazało się, że za łatwo nie może być, bo musi mnie łapać przeziębienie. Prawda jest taka, że ledwo wygrzebałam się z łóżka. A jak już się wygrzebałam, to miałam trudności z ustaniem na nogach. Ale jako, że bieg dopiero o 19, to miałam chwilę, by nauczyć się od nowa chodzić. Zdaję sobie sprawę, że nie powinnam biec w takim stanie. I pewnie gdyby bieg odbywał się na zewnątrz a nie w budynku, to dałabym sobie spokój. No i gdyby nie to, że to taki nietypowy bieg i byłam go ciekawa, to też machnęłabym na to ręką i wróciła do łóżka. Ale to był Manhattan Run. Jedyny, niepowtarzalny, wyjątkowy i wzbudzający taką ciekawość, że postanowiłam wystartować, nawet jeśli mieliby mnie zeskrobywać później z posadzki.
Pojechałam do Wrzeszcza, zostawiłam rzeczy u rodziców, wypiłam herbatkę i poszłam odebrać pakiet startowy. Pakiet najłatwiej określić słowami: „dużo picia”. Energetyk, napoje (część już wypiłam przed zrobieniem foty), masa ulotek. W tym jakiś voucher rabatowy do sklepu sportowego. Niestety nie biegowego, tylko dla piłkarzy. No i promo na jedzenie w Subwayu do wykorzystania do końca marca. Bardzo fajny pomysł, można było się posilić po biegu. Oczywiście, o ile ktoś o tym wiedział wcześniej, a nie oglądał zawartości dopiero w domu. Liczyłam na coś więcej niż tylko siatę foliową od Sklepu Biegacza, który był jednym z głośniejszych sponsorów, no, ale niestety.
Do tego numer startowy z pomiarem czasu. Numer malutki, nietypowy, aż spytałam czy się go przykleja czy przypina, bo początkowo przywiódł mi na myśl numer z pierwszej edycji Piwnej Mili. Ale ten okazał się lepszy, solidniejszy, miły w dotyku i do przypięcia klasycznie – agrafkami. Ładny i prosty. Mówiąc „prosty” mam na myśli brak udziwnień, a nie to, że jest równym prostokątem, bo nie jest. Absolutnie nie ma to żadnego znaczenia, ale teraz, pisząc o tym, że numer jest prosty, zobaczyłam, że tak naprawdę to jest krzywo wycięty. Ale kto by na to zwracał uwagę, poza Agą, która to we wszystkim, na siłę doszukuje się potknięć? A muszę o tym napisać, bo jak w całej relacji nie będzie chociaż jednego minusa, to będzie, że tekst jest ustawiony czy coś. Dlatego szukam, szukam jak tylko mogę rzeczy, do których można się przyczepić. Do pakietu startowego nie bardzo mam jak się czepiać, bo jak za taką cenę, jest super. Jadąc na bieg spodziewałam się, że dostanę tylko numer, agrafki i prowizoryczny medal na końcu. Och, jak bardzo się myliłam…
Jak idzie się na normalny bieg, to od początku widać, że będzie tam bieg. Jest biuro zawodów, pełno sportowo-odzianych ludków, mało „normalnych” ludzi, przechodniów itp. Tu było wszystko na odwrót. Mało tych sportowych, pełno zakupowiczów. Biuro zawodów stało, ale jak ktoś przyszedł z zewnątrz, to pewnie mógł pomyśleć, że coś tam sprzedają jak na bazarze. Wyglądało to dziwnie, pewnie dlatego, że miejsce dość nietypowe. Ale bez problemu odnalazłam miejsce odbioru pakietów, odnalazłam kumpelę z którą miałam biec w jednej fali. Odnalazłam wszystko, ogarnęłam wszystko, aż do momentu poszukiwania depozytu. Chyba ktoś z nim leciutko zaspał, ale jak już się obudził, to wielkie wory na śmieci poszły w ruch, wszystko zostało popakowane i nie pozostało nic innego, jak czekać na start.
Oczekiwanie było dość stresujące. Katar sprawił, że ledwo mogłam oddychać i na myśl o biegu robiło mi się jeszcze bardziej słabo. Ale z drugiej strony ta ciekawość… No, ale z kolei też ten lęk, mnóstwo obaw i widok schodów, mnóstwa schodów. To nie działało na mnie dobrze. Pojawiły się też wątpliwości odnośnie trasy. Bo przecież moja orientacja w terenie jest taka, że istniała wielka szansa, że wystartuję i zostanę gdzieś w ciemnym korytarzu, bo cała grupa mi ucieknie. Na szczęście się tak nie stało.
Ustawiliśmy się na starcie i czekaliśmy. Niewielkie grupki, po 15 osób. Stałam, czekałam. I wtedy do mnie dotarło, że na trasie będzie jeszcze jedna przeszkoda: ludzie. Teren nie był odgrodzony, można było rozdeptać zakupowiczów. Co ciekawe, nic takiego mi się nie przydarzyło, ludzie nie wchodzili w drogę, sporo wolontariuszy rozstawionych na trasie pięknie tego pilnowało. Mnóstwo obaw, mnóstwo wątpliwości, ale gdy rozległ się sygnał na start, po prostu ruszyłam, włączając na zegarku stoper. Limit czasu na przedarcie się przez te 2 km to 30 minut. „Czy zdążę?” – zastanawiałam się.
Początek poszedł mi świetnie. Tzn. pierwsze 20 metrów, bo później pojawiły się pierwsze schody. Wtedy też zauważyłam, że biegnie z nami dwóch chłopaków, na oko 10 lat (ale moje oko absolutnie nie umie określać wieku, tak strzelam). Biegli tacy, w normalnym ubraniu, w kurtkach, z plecakami. Nie wiedziałam o co chodzi, ale no biegli. A gdy pojawiły się schody, to ja już nie biegłam aż tak, bo nie chciałam się zajechać na samym początku. Na tym etapie leciałam jeszcze za grupą. Im więcej odcinków ze schodami, tym bardziej grupa się oddalała. A jak już oddaliła się na tyle, że jej nie widziałam, to stwierdziłam, że mam to gdzieś i zwyczajnie nie będę biegać po schodach w górę, tylko wchodzić normalnie, jak człowiek, by choć trochę odpocząć i nie paść. Tak też robiłam.
Jeden z chłopaków zwolnił, gdy widział, że ja zwalniam. Nie wiem czy robił to sam z siebie czy może został wynajęty do biegania jako ostatni, by biegaczom z końca nie było przykro. Czasem tak robią na biegach, że jest osoba zamykająca stawkę, by nikt nie był ostatni. No i Paweł, bo jak się później dopytałam, tak miał na imię, choć mógł biec szybciej, to na mnie czekał. Już później się nauczył, że jak trzeba do góry, to ja zwalniam i on też zwalniał. Było to niezwykle miłe i niezwykle pomocne.
Pomagało w czymś jeszcze: nie gubiłam się. Dopytałam go, ponoć już kilka razy przebiegł tę trasę i ją znał. Przypuszczam, że same oznaczenia i wolontariusze by mi wystarczyli, bo było to całkiem ładnie wyznaczone, łatwo było się odnaleźć. Jednakże zdecydowanie łatwiej i wygodniej biegnie się z kimś, przy kimś, nie skupiając się na wyszukiwaniu trasy. No i tak sobie biegliśmy, tym moim żółwim tempem.
Po jakimś czasie nadszedł taki etap zmęczenia, że ze schodów na dół już też nie zbiegałam tylko schodziłam. Mój Manhattan Run wyglądał następująco: spacerek po schodach w górę, kawałek biegu, toczenie się ze schodów w dół, kawałek biegu, próba wdrapania się w górę, bieg, próba utrzymania równowagi przy zejściu w dół. No, mniej więcej tak. Łapiecie o co chodzi, nie? Trochę taka walka o przetrwanie.
Muszę przyznać, że trasa była ułożona całkiem nieźle. Aczkolwiek jakbym miała ją odtworzyć, nie byłoby szans. Absolutnie nie pamiętam jak szły te wszystkie zawijasy, ale widać, że było to przemyślane. W zabawie brał udział też parking. Wydaje mi się, że przy jednym okrążeniu na parking wybiegało się trzy razy, ale mogę się mylić. W każdym razie, sporo było tego parkingu i raczej takie wybieganie na zewnątrz a później znów do ciepłego nie specjalnie korzystnie wpłynęło na mój stan zdrowia. Ale no cóż, nikt nie kazał mi biegać, podczas gdy obudziłam się rano w stanie lekko agonalnym.
Jeśli chodzi o Manhattan Run, nie miałam tu wielkich oczekiwań względem siebie. Jaki był cel?
1. Doczłapać do mety.
2. Doczłapać tam na czas.
Nie miałam ambicji biegać po schodach. Biegałam między schodami, wystarczy. Miałam takie momenty, że myślałam, że nie dam rady. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że jest małe prawdopodobieństwo, że sobie zemdleję. Gdybym biegła sama, może nawet bym się zatrzymała. Jako, że całą trasę miałam towarzysza, uznałam, że w sumie nawet jak padnę, to spokojnie mogę sobie padać, bo młody wezwie pomoc. Ale szybko ta chęć padania mi minęła. Jakieś kilkaset metrów przed końcem, pojawiła się Dominika, która już dawno ukończyła swój bieg, ale najwyraźniej znudziło jej się czekanie na mnie przy mecie, przybiegła do mnie, odnalazła mnie na trasie i dołączyła do nas. Także na końcówce miałam już podwójną obstawę, więc nie pozostało mi nic innego, jak zebrać się w sobie i ukończyć ten bieg umarlaka. Z takim super wsparciem to chyba każdy dałby radę.
Wymęczona jak cholera, w końcu przekroczyłam linię mety. Byłam szczęśliwa, nie tylko dlatego, że to bardzo fajny bieg i, że udało mi się go ukończyć, ale też dlatego, że mam go za sobą, wreszcie mogę odpocząć i iść na spokojnie chorować tam, gdzie chorować się powinno: w łóżku.
Wtedy też otrzymałam medal. I tu, jak już wspominałam, utwierdziłam się w tym, że pakiet startowy był bardzo bogaty, jak na tak niską cenę. Medal okazał się nie tylko piękny, ale też porządny, solidny i taki wow. No i najważniejsze: żółto-czarny. Jest przecudowny i nie mogę się nim nacieszyć.
Choć planowałam tylko zmieścić się w limicie czasowym, przetrwać te 2 km, to pomimo totalnego braku formy nie poszło mi tak tragicznie. Jak zobaczyłam swój czas, nie mogłam uwierzyć, gdyż okazał się nie wiele gorszy od moich ostatnich 2 km przebytych podczas biegu WOŚP. Z tą różnicą, że tam była prosta, asfaltowa droga. Tu większość przebiegała po schodach. W związku z powyższym, myślę, że ten medal był w pełni zasłużony. Ale najbardziej na medal, i to specjalny medal. zasłużył Paweł, który towarzyszył mi na całej trasie i dzielnie znosił moje żółwie tempo, pilnował bym się nie zgubiła i podtrzymywał na duchu. Nie wiem kim jesteś, skąd się tam wziąłeś i kto Cię podrzucił, ale wielkie dzięki jeszcze raz!
Mój czas: 00:16:24. Niestety, informacji o tym, które to było miejsce itp. nigdzie nie ma. Jestem zbyt leniwa, by przeglądać całą listę zawodników i układać ich sobie według osiągniętego czasu. Organizatorzy niestety też takich kompleksowych wyników nie przygotowali. I chyba to jest największy minus z całej imprezy.
Jako, że biegacze byli wypuszczani falami, nie było kolejek do depozytu. Bez problemu odebrałyśmy swoje rzeczy, przebrałyśmy się i uciekłyśmy. Dłuższe siedzenie tam by nas zabiło – klimatyzacja. Z Manhattanu uciekłyśmy fizycznie, ale myślami, cały czas tam jeszcze jestem. Bieg nietypowy, wydarzenie dziwne, ale zorganizowane świetnie. Myślę, że ten event pozostanie na długo w mojej pamięci. I liczę na kolejne, równie wspaniałe imprezy.
Dystans: 2 km
Numer startowy: 4
Czas: 00:16:24