KFASON 4

BIFOR KFASOŃSKI

Pierwsza zasada bifora kfasońskiego – nie rozmawiać o biforze kfasońskim.
Druga zasada bifora kfasońskiego – nie rozmawiać o biforze kfasońskim.

KFASON 4

Kfason, niezależnie od tego, która to edycja, ma jedną potężną wadę: trwa tylko jeden dzień. Jeden dzień – jeśli ktoś nie wie – to bardzo mało czasu. Mało na nacieszenie się klimatem. Mało na porozmawianie ze wszystkimi z którymi porozmawiać by się chciało. A tym bardziej mało, na rozłożenie harmonogramu w taki sposób, aby punkty programu ze sobą nie kolidowały. Upchnięcie wszystkiego w jednym dniu musi być nie tylko trudne i męczące od strony organizacyjnej, ale jest też takie od strony uczestników. Od mojej szczególnie.

rozpoczecie

Kto mnie zna, ten wie, że podejmowanie decyzji nie jest moją najmocniejszą stroną. Kfason to dla mnie w dużej mierze miejsce do nauki sztuki wyboru. Coroczny sprawdzian z umiejętności decydowania. Jako, że piętra są trzy i na każdym się coś dzieje, muszę się zdecydować gdzie być. W tym roku było małe ułatwienie: streaming na pierwszym piętrze. Zatem jeśli czegoś nie widziałam na żywo, mam szansę to jeszcze obejrzeć na YouTubie. A to co widziałam, to widziałam i o tym co nieco powiedzieć mogę. Zatem co w tym roku wybrałam i czy był to dobry wybór?

12.30 – 13.30
Powieść okultystyczna, zakony okultystyczne i „afera satanistów” – Krzysztof „Korsarz” Biliński i Zbigniew Łagosz.

korsarz

Usiadłam tu, a w zasadzie to zostałam, bo rzecz się działa w tym samym miejscu co oficjalne rozpoczęcie (oficjalne rozpoczęcie to nic innego jak: dzień dobry, dziękujemy, zapraszamy, bawcie się dobrze). No i jak już tu byłam, to siedziałam nadal. I wtedy pomyślałam sobie, że to nie miejsce dla mnie. Znaczy się może być dla mnie, ale nie na tę chwilę. Było jeszcze za wcześnie na cokolwiek, byłam nie wyspana, a ponadto temat był „ciężki”. W tym czasie nie było dla mnie alternatywy rozbudzającej w innym miejscu, więc zostałam. Poradziłam sobie gapiąc się w Facebook’a i trzaskając SMSy. I jak się okazało, było to świetne rozwiązanie, bo przez tę godzinkę patrzenia w telefon i jednoczesnego (choć nie do końca uważnego) słuchania Korsarza, zdołałam się przebudzić i nastroić na resztę Kfasonowego dnia. Zresztą osoby, które słuchają Misterium Grozy, doskonale wiedzą jaki Krzysiek ma głos i jakie cuda potrafi z nim zdziałać. Tutaj można go było słuchać na żywo, przez pełną godzinę, bowiem Zbigniew Łagosz, który miał być współprowadzącym – nie dotarł. Mimo tych komplikacji, Biliński poradził sobie bardzo dobrze, opowiadając nam o okultyzmie. Zawsze zadziwiała mnie nie tylko wiedza, ale też łatwość swobodnego mówienia i zrozumiałego przekazywania swojej wiedzy, jaką posiada Krzysztof. Tym razem byłam pod wrażeniem jeszcze jednej rzeczy, zwłaszcza, że dla mnie jest ona skomplikowana. Mam na myśli wyczucie czasu. Pod koniec już nawet chciałam mu zasygnalizować, że zaraz musi kończyć, bo wydawał się jakby nieświadomy tego faktu. Jednakże bez patrzenia na zegarek, bez ucinania tematu, bez dopowiadania czegoś na siłę aby przedłużyć: wyszła mu równiutka godzina. Nieźle.

Odnośnie merytorycznej części wypowiedzieć się nie mogę, bo byłam zbyt nieuważna. Czy żałuję? Nie. To było pierwsze piętro, nagranie mogę obejrzeć w dowolnej chwili. I tym razem, gdy to zrobię, będzie to dogodna dla mnie chwila, czyli taka, w której będę w stanie przyswajać „cięższe” treści, nie szukając ucieczki do lżejszego świata.

13.30 – 14.30
Rodzime gry grozy – Franciszek Zgliński

Tu za to znalazłam lżejszy świat. Inny świat. Świat wirtualny, o którym z zapałem opowiadał Franciszek Zgliński. Nie ukrywam, że poszłam tu nie do końca przekonana. Powód? Nie gram w gry. Planszówki, owszem, ale nie trzaskam na konsoli czy pececie, bo szkoda mi na to czasu. Szybko okazało się, że moje przybycie było dobrym pomysłem i stałam się wsparciem technicznym. Ale równie szybko przekonałam się o tym, że lepszej prelekcji na ten moment nie mogłam dla siebie znaleźć.

gry

Wyświetlane screany z gier i trailery pomogły mi się rozbudzić całkowicie. Ciekawe opisy i informacje, którymi uraczył nas Franek, w pewnym sensie intrygowały i fascynowały. Dla mnie rzeczą niepojętą jest tworzenie tego typu gier – on zajmuje się tym na co dzień (część jego prac możecie znaleźć tutaj: https://sketchfab.com/fzglinski). Więc mówiąc najprościej: właściwa osoba, na właściwym miejscu. Bo kto inny miałby opowiadać o grach, jak nie ktoś, kto się tym zawodowo zajmuje, a po godzinach również się tym bawi?

Zgliński zaprezentował nam grozowe gry. Choć była to jego debiutancka prelekcja, wyszła całkiem dobrze. Niestety. Bo jakby coś poszło nie tak, to wychodząc z sali nie myślałabym: „O ja, muszę w to zagrać!”. Zanęcił, zachęcił. Więc jeśli będę mniej pisać, moja aktywność na blogu zmaleje, wiecie kogo za to winić. Tak jak nigdy nie grałam, tak teraz mam chęć spróbować i już się obawiam, jak to się skończy. Ach, żegnaj realny świecie…

14.30 – 15.30
Panel dyskusyjny: Autor Vs. Wydawca – Dominika Świątkowska, Przemysław Ryba, Juliusz Wojciechowicz, Marek Zychla; prowadzenie: Michał Górzyna

Znów pierwsze piętro, ale to chciałam zobaczyć na żywo. Już w zeszłym roku przekonałam się o tym, że prelekcje z wydawnictwem Gmork w roli głównej są dla mnie świetną rozrywką. Więc teraz, jeśli mieli brać udział w panelu dyskusyjnym, mogło być ciekawie. Zwłaszcza, że rozmowa miała się toczyć z ich autorami. Nie zawiodłam się.

gmork

Niestety żadne głowy nie poleciały (ale „kurwy” owszem ;)). Świetnie było posłuchać co mają do powiedzenia „obie strony”, które wbrew temu co niektórym się wydaje, tak naprawdę walczą po tej samej stronie barykady. A przynajmniej powinni. O ile zdążyłam się już zorientować, w wydawnictwie Gmork tak właśnie wygląda współpraca z autorami, dlatego też było spokojnie, bez krwi, ale za to z humorem. Michał Górzyna dobrze poradził sobie jako prowadzący. Nawet nie dał się wyprowadzić z równowagi (choć zadowolony nie był), gdy publika, zamiast poczekać na końcówkę i swój czas na pytania, zaczęła wcinać się w trakcie. Ok, nie cała publika, jedna osoba. Mnie osobiście to zirytowało, z kolei uczestnicy panelu wydawali się rozbawieni zaistniałą sytuacją.

15.30 – 16.30
Panel dyskusyjny o zombie – Ksenia Olkusz, Łukasz Radecki, Andrzej Wardziak, Mikołaj Marcela; prowadzenie Joanna Widomska

Chyba najbardziej wyczekiwany przeze mnie panel. Ksenia Olkusz niestety nie dotarła, więc zostało nam trzech facetów – autorów powieści o zombie. Myślę, że kto inny nie mógłby tego poprowadzić lepiej niż Asia. Czyli znów: właściwa osoba na właściwym miejscu. Joanna Widomska czyli „dziewczyna od zombie” zna się na rzeczy. Tzn. zna się na trupach. Żywych. Świadczyć o tym może chociażby olbrzymia społeczność na jej fanpage’u: Czekam na apokalipsę zombie. Jednakże teraz dobrym świadectwem może być także nagranie z owego panelu.

zombie

Widomska nie tylko rzuca krótkie pytania, ale też przemyca informacje, dzieli się swoją wiedzą i spostrzeżeniami odnośnie różnych zombiastycznych produkcji. Znajomość tematu a także twórczości jej gości jest dostrzegalna i sprawia, że czują się oni dobrze (lub robią takie wrażenie), a rozmowa przebiega w przyjemnej atmosferze.

Dobry panel, świetny temat a co najważniejsze: osadzony w polskich realiach. Sporo humoru a także ciekawych informacji jak chociażby planowane publikacje Radeckiego, Wardziaka i Marceli. Zresztą, co ja tam będę gadać? Sami możecie sobie obejrzeć, zobaczyć jak to wyglądało:

16.30 – 17.30
W tym czasie były dwie rzeczy, które mnie interesowały, bardzo. Zatem bardzo też nie mogłam podjąć decyzji gdzie się wybrać więc… poszłam na obiad. Pamiętajcie: jedzenie zawsze jest dobrym wyborem!


17.30 – 18.30
Potwory o jakich się Wam nie śniło – Agnieszka Brodzik

Agnieszka Brodzik – redaktor naczelna Carpe Noctem jest chyba wszystkim znana. Może nie osobiście, ale korzystając z internetu raczej ciężko nie wiedzieć o kogo chodzi. Carpe też wszyscy kojarzą, nawet jeśli nie słuchają, nie czytają co się u nich dzieje. Karpie piszą o grozie już od trzynastu lat, zatem zdążyły wyrobić sobie markę, promując DOBRĄ literaturę grozy.

Obawiałam się tego panelu. Jako, że z Agnieszką nie miałam wcześniej styczności, jeśli chodzi o prowadzenie tego typu rzeczy, obawiałam się najgorszego. Spodziewałam się, że będzie zbyt poważnie, zbyt nudno, drętwo i jakoś tak… Bardzo cieszę się, że zamiast tkwić w tym swoim bzdurnym przekonaniu, postanowiłam pójść tam, zobaczyć, posłuchać i dojść do wniosku, że było zupełnie odwrotnie.

Oczywiście nie obyło się bez teoretycznego wstępu, opartego na teorii wstrętu (mogę to tak nazwać?), o której pisał Noël Carroll. Z tego krótkiego wprowadzenia, wchodzimy do polecanek. Brodzik przerzuca slajdy opatrzone logo Carpe Noctem, podając nam najpierw przykłady obrzydlistw, aby zobrazować Carrollową teorię, następnie publikacje warte uwagi.

brodzik

Oczywiście nie podam Wam tytułów, bo nie pamiętam. Tak, pamięć też nie jest moją mocną stroną (patrząc na ten wpis dochodzę do wniosku, że ja jednak mocnych stron nie posiadam w ogóle). I dlatego też czułam się dobrze na tej prelekcji, gdyż prowadząca nie zachowywała się jakby była wszechwiedząca, tylko jawnie przyznawała się do swoich słabości. Wprost sygnalizowała, że jakieś imię umknęło jej z pamięci, nie wywyższała się, pozwalała widowni dopowiadać, podpowiadać i uzupełniać, jeśli coś uzupełnienia wymagało. Swobodny, luźny, a jednocześnie zrozumiały i merytoryczny przekaz, to coś co lubię. Tu miałam wszystko w pakiecie, w dodatku odbywało się to w przyjemnej, kameralnej, kfasonowej atmosferze.

I teraz publicznie mogę się do czegoś przyznać. Fanpage Carpe Noctem śledzę. Na stronę zdarza mi się wejść. Czasem też coś przeczytam. Chyba nawet ze dwie moje recenzje sprzed kilku lat jeszcze gdzieś u nich wiszą. Ale… Nigdy w życiu nie słuchałam żadnego podcastu. Żadnego. Nawet kawałka. Mogę to tłumaczyć tym, że wolę czytać niż słuchać. Mogę usprawiedliwiać się lenistwem. Mogę wymyślać mnóstwo wymówek, ale fakt jest jeden: nie słuchałam. I świadomie napisałam tu o slajdach na prelekcji, okraszonych logotypem portalu. Prelekcja to świetna okazja do zaprezentowania siebie, zareklamowania tego, co się robi. I o ile w niektórych przypadkach może to odnieść odwrotny skutek, tak tutaj zadziałało. Na mnie zadziałało. Agnieszka swoją prelekcją zachęciła mnie, może nie tyle do słuchania, co chociaż do przetestowania i sprawdzenia czy owych podcastów nie będę chciała zacząć słuchać. Czyli reklama jak najbardziej skuteczna. Cieszę się, że nie uległam swoim wyobrażeniom o tym jak to będzie wyglądać, tylko poszłam się przekonać.


18.30 – 19.30
W dwa ognie z Orbitowskim (spotkanie z Łukaszem Orbitowskim); prowadzenie: Juliusz Wojciechowicz i Marek Zychla

Kulminacyjny punkt programu. Wiadomo, Orbitowski znany – przyciągnie dużo ludzi. Plan dobry, bo ludzi przyciągnął, choć nie tak dużo, jak się spodziewałam. Pomysł z dwoma prowadzącymi trafiony. Mimo iż Zychla i Wojciechowicz mają już doświadczenie zarówno w prowadzeniu jak i uczestniczeniu w tego typu spotkaniach, Łukasz i tak ich przegadał. Proporcje 2:1 to i tak za mało. 10:1 też byłoby nie wystarczająco, jeśli ktoś chciałby, aby prowadzący i „przesłuchiwany” używali podobnej ilości słów. Tylko w zasadzie po co? To Orbit był tu gwiazdą, to dla niego przyszli ludzie i to on miał tu błyszczeć.

orbit

I błyszczał. Marek i Julek mu to umożliwili, zgrabnie prowadząc dyskusję. I choć przebicie się z pytaniami, wskoczenie z kolejnym tematem niekiedy mogło wydawać się bardzo trudne czy wręcz niemożliwe, dali radę. Dla Orbitowskiego takie spotkania to już niemal codzienność. Jest z nimi obyty, w ogóle nie widać po nim jakiegokolwiek stresu, no, chyba, że podciągniemy pod niego długaśne monologi i wypluwanie słów z prędkością karabinu maszynowego. Czy to źle? W żadnym wypadku. Autor, choć gada szybko, gada z sensem, świetnie dobierając słowa i niejednokrotnie wywołując u słuchaczy głośny śmiech. Ja bawiłam się bardzo dobrze. I więcej nie ma co pisać, bo z tego spotkania też jest nagranie:

___

Każdy punkt programu jaki opisałam, opisany jest inaczej, nie da się tego nie zauważyć. Wynika to nie tylko z tego, że ten tekst piszę „na raty”, po kawałku, w różnym czasie. Może to wynikać także z tego, że owe prelekcje miały różny czas i niektóre miały czas nie właściwy dla mnie, jak chociażby monolog Korsarza. Odczucia bardzo subiektywne, dość nierówne. Ale co zaskakujące dla mnie samej, w dużej mierze pozytywne. A wiecie co to oznacza? Jestem coraz lepsza w wybieraniu, bo nie utknęłam na czymś paskudnym i nudnym z czego musiałam uciekać, jak to miało miejsce w zeszłym roku. Do kolejnej edycji opanuję sztukę bilokacji i będzie jeszcze lepiej!

Co więcej mogę powiedzieć? Czas się zepsuł. Każdy kolejny Kfason, mija co raz szybciej. Ledwo usiadłam na pierwszej prelekcji, a już musiałam pić na afterze. Hop i już, koniec. Tłumaczyć można to na różne sposoby:
– zasnęłam i przespałam pół dnia
– w ogóle mnie nie było w Krakowie i tylko mi się to śniło (piękny sen, btw.)
– urwał mi się film
– było zafajnie. (Nie wiem czy coś może być zafajne. Nie wiem nawet czy fajność jest stopniowalna w jakiś sposób, ale nawet jeśli nie jest, to Kfason na taką stopniowalność zasługuje).

Trzy pierwsze powody już na wstępie mi odpadają, bo ani nie piłam, ani nie spałam będąc w bibliotece. Także zostaje nam tylko i wyłącznie opcja ostatnia: wariant z kfasonową zafajnością.

Ta zafajność oczywiście nie bierze się znikąd. Na nią w pocie czoła pracowała Magdalena Paluch, która jak co roku zarywa noce, zasuwa na najwyższych obrotach, byśmy dzięki niej mogli spędzić taki jeden, wspaniały dzień w roku. I choć bym chciała (bo bardzo lubię to robić), to nie specjalnie mam się do czego przyczepić.

Bo co, mam nakrzyczeć na dekoracje, które także pomagałam rozwieszać? Nie mogę, bo wyglądały ok, o czym świadczyć mogą liczne zdjęcia w sieci, upamiętniające nasze pajęczyny i rentgeny.

Może powinnam mieć pretensje o to, że noistromo przygotował piękną wystawę? (No ok, pretensje mogę mieć, ale do siebie, bo nie zrobiłam zdjęć).

Mam zwrócić uwagę na jakość prelekcji i paneli dyskusyjnych? Nie mogę, bo już to zrobiłam i nakreśliłam co mi się podobało a co nie, choć to i tak bardzo subiektywne (bo niby jakie miałoby być?). A nie napiszę o tych, których nie widziałam z jednego prostego powodu: nie widziałam ich.

A może mam powiedzieć, że pogoda była do kitu? Nawet tego nie mogę, bo wyjątkowo tego dnia świeciło piękne słońce, przez co rentgeny na oknach prezentowały się jeszcze lepiej.

kfasonpakiet

Jedyne co mi się nie podoba na Kfasonie, nie tylko na tym, ale i na każdym poprzednim, to rzecz, której niestety zmienić się nie da. Wspomniana już przeze mnie sztuka wybierania punktów z programu, jest niestety nie do przejścia w momencie, gdy Kfason jest imprezą jednodniową.

A jak tegoroczny Kfason wyglądał w porównaniu do poprzednich edycji?
Na pierwszej nie byłam, więc nie wiem.
Na drugiej były momenty podczas spotkań, prelekcji, które trochę mnie nudziły.
Na trzeciej trafiłam na jedno spotkanie, z którego musiałam wyjść, bo nie byłam w stanie tam wysiedzieć.
A teraz? Teraz była czwarta edycja, na której to nie mogę się niczego złego doszukać. Nie bardzo widzę powody do czepiania się.

Zatem jak ta edycja wypada na tle poprzednich? Najgorzej. Tak, dobrze czytacie. Jak na pierwszy rzut oka nie jestem w stanie znaleźć rażących niedociągnięć, jak nie mam do czego się dorwać, przyczepić, skrytykować, to jest źle. No, bo co to za rozrywka dla mnie, takie pisanie w samych superlatywach? Jak nie ma czego się czepiać, to pisanie jest pozbawione sensu. Serio. A jak sensu nie ma, to już więcej nie piszę. Koniec.

AFTER KFASOŃSKI
Pierwsza zasada aftera kfasońskiego – nie rozmawiać o afterze kfasońskim.
Druga zasada aftera kfasońskiego – nie rozmawiać o afterze kfasońskim.