Psycho Challenge #2 – Godzina w planku!
Nadszedł ten czas kwarantanny, że zaczęłam brać udział w internetowych challengach. Albo inaczej: w końcu ktoś organizuje challenge, które w jakiś sposób mi się podobają, jaram się nimi i mam ochotę w nich uczestniczyć. To już drugie tego typu wyzwanie organizowane przez Big Yellow Foot, niestety pierwsze, w którym biorę udział.,
Nim przystąpiłam do zadania: godzina w planku, do mojego życia zakradła się matematyka na mega wysokim poziomie. Otóż jedna godzina to 60 minut. Od 4 do 8.05 (termin wykonania zadania) jest 5 dni. Zatem gdy podzielimy 60 na 5, wychodzi nam 12.
12 minut. Tyle trzeba zrobić każdego dnia. Nie trzeba na raz. Najmniejsza jednostka to jedna minuta. Jako, że niedawno skończyłam program ćwiczeń, o którym pisałam tutaj:
to minuta planka nie stanowiła dla mnie problemu. W zasadzie to robiłam ją totalnie na luzie i pomyślałam sobie, że spokojnie mogę robić to po 1,5 minuty. Ale tu po raz pierwszy wkroczył rozsądek i powiedział:
„Ej Aga, ale jak będziesz robić po 1,5 minuty, to będzie Ci się trudno liczyło. No i jeszcze kwestia tego, że po jakimś czasie to 1,5 minuty może być męczące, a jedna minuta to szybko mija, hop hop i zaliczone.” – Posłuchałam tego głosu!
Nastał poniedziałek, pierwszy dzień wyzwania. Dzień, w którym miała przyjść na maila specjalna tabelka do odznaczania tego. Nie przyszła, co mnie zdenerwowało. A jak wiadomo, złość jest super motywatorem do ćwiczenia, więc pełna energii rozpoczęłam swoje zmagania. Przygotowałam tablicę by każdego dnia z łatwością obliczać postępy, rozłożyłam matę i hop!
Dzień 1.
Ruszyłam bezproblemowo. Minuta zupełnie nie była męcząca. Co jakiś czas między pracą, w czasie przerwy, w trakcie między jedną książką a drugą wskakiwałam na matę i robiłam deskę. Pierwsze pięć serii ze stoperem. Przy kolejnych uznałam, że o wiele wygodniej będzie użyć do tego aplikacji z ćwiczeniami o której już wspominałam. Tam można dodać sobie swój program ćwiczeń. Dodałam 60 sekund plank i w odpowiednim momencie odtwarzałam go. Bardzo wygodna opcja, nie trzeba zerkać na zegarek.
Do 10 minut było spokojnie. Po 10 minucie zaczęłam odczuwać zmęczenie.
Gdy wykonałam 12 minut (zakładany limit dzienny) pomyślałam, że głupio tak nie równo, zrobię 15.
Przy 15 zmęczenie wzrosło. Poczułam jak mnie rwie w brzuchu. I wtedy po raz pierwszy pojawiła się myśl: „Jutro będzie gorzej. Po jutrze będzie jeszcze gorzej. Każdego kolejnego dnia będzie gorzej i co raz trudniej będzie to robić. Dziś muszę mieć nadwyżkę.” – Dobiłam do 20.
Po tych 20 pojawił się ból w klatce piersiowej. Rwało mnie wszędzie. Czułam się wykończona i odwodniona, mimo iż tego dnia dobijałam powoli do 5 litrów wypitej wody. Mój organizm nie przywykł do takiej ilości planka. W końcu to już 20 razy więcej niż robiłam maksymalnie jednego dnia. Znów myśl: „Jeszcze pięć, bo jutro będzie trudniej!” – Zrobiłam dodatkowe 5.
25 minut – tyle wyszło pierwszego dnia. Ciężko było mi zostawić tę „piątkę” na końcu, ale rozsądna Aga przemówiła znów: „Jak dobijesz do 30, to uznasz, że to już połowa, więc trzeba zrobić drugą połowę żeby było z głowy.” I myślę, że jest duża szansa, że tak właśnie by się stało. Nie poszłabym spać, tylko całą noc spędziłabym deskując na podłodze. Na szczęście odpuściłam. 25 minut to bardzo dobry wynik. Do końca 35 minut i 4 dni.
Dzień 2.
Tak jak się spodziewałam, ten dzień bardzo bolał. Chodziłam jakby mnie walec przejechał. Mimo to, wiedziałam, że nie mogę zejść poniżej dziennego limitu 12 minut. Wciąż stosując tę samą taktykę, robiłam deskę za deską. Dzień był o tyle ciężki, że praktycznie cały spędziłam w kuchni robiąc jedzenie, sprzątając po nim, robiąc kolejne. W międzyczasie sprzątałam salon, bo były tam jeszcze pozostałości po weekendowym wypadzie pod namiot (majówka w salonie? Polecam!). No i w trakcie ten nieszczęsny plank.
5 minut – uff…
10 minut – jeszcze trochę.
12 minut – limit zrobiony… Ale no może dobiję do tych 15 żeby wyrównać?
15 minut – na dziś wystarczy!
Do końca zostało 20 minut i 3 dni! Nieźle!
Dzień 3.
Środa – dzień pracy = mniej czasu, więcej obowiązków, mniej przerw. Dzień ten rozpoczął się świadomością, że zostało mi 20 minut. Od razu uznałam, że nie rozkładam tego na 3 dni, tylko na 2. Postanowiłam, że skończę dzień wcześniej, że piątek robię wolny i piję zwycięskie piwo!
Mamy kilka opcji:
- 20 minut w środę – odpada, bo jestem jeszcze zmęczona po masakrycznym poniedziałku, ale też nie chcę kończyć 2 dni wcześniej, 1 wystarczy!
- Dziś 15 jutro 5? – kuszące, ale znów te „5.” takie samotne
- 10 i 10 – opcja najlepsza, zrównoważona, ale nie tylko o to chodzi. Największym argumentem za dziesiątką są…
KOLORY MAGNESÓW!
Mówię serio. Dzięki temu podziałowi mogłam ułożyć piękny czarno – żółty wzór na cześć Big Yellow Foot (no i też dlatego, że kocham tę konfigurację kolorystyczną i towarzyszyła mi ona od najmłodszych lat).
Zatem tak, strzeliłam dyszkę. I muszę przyznać, że jest to ilość optymalna, spokojna, wygodna. Poniedziałkowy ból ustawał. Wtorkowa masakra mijała. Środa była dniem, w którym mój organizm przyzwyczaił się do tej pozycji i domagał się kolejnych serii. Niemniej 10 musiało mu wystarczyć. Nie otrzymał ode mnie więcej.
Dzień 4.
Czwartek. Przedostatni, ale u mnie ostatni dzień wyzwania. Sporo pracy, ale zostało już tylko 10 minut. Połowa tego zrobiona już przed rozpoczęciem roboty. Pozostałe 5 minut w trakcie, po pracy jako małpa i ostatnia minuta tuż przed „wyjściem do teatru”!
Zatem te ostatnie 10 minut wyszło totalnie na spokojnie. Choć może „na spokojnie” to za dużo powiedziane, bo od drugiego dnia przy 30 sekundach czuję się już jak wcześniej po minucie i dotrzymanie tego do końca bywa trudne. Na szczęście zawsze udawało mi się dotrzymać, nie potrzebowałam powtórek.
Ostatnie 10 minut zrobione!
I to by było na tyle… jednej strony czuję ulgę i satysfakcję. Z drugiej natomiast, czegoś mi tu będzie brakować. Przyzwyczaiłam się już do tego, że pierwsza rzecz jaką robię po wstaniu z łóżka to plank. Nim pójdę do łazienki, nim zrobię cokolwiek, już jestem w pidżamie na macie i trzaskam deskę. I koniec, koniec tego etapu…
Ale czy na pewno koniec? Wydaje mi się, że nie. Spodobało mi się na tyle, że zamierzam dodać ten rodzaj aktywności do swojego dnia. Może nie 25 minut, może nie 15. Myślałam o 10, ale z racji tego, że od przyszłego tygodnia odpalam kilka nowych programów treningowych w telefonie, to chyba poprzestanę na 5 póki co. Każdego dnia, również w dni nie ćwiczące. 5 minut planka rozbite na minutowe serie wykonywane w ciągu całego dnia to takie „nic”, a jednak „coś”.
Jak kiedyś strzeli Wam do głowy, by tyle plankować, to mała rada: kamera! Nagrania były dla mnie niesamowicie pomocne. Na tych początkowych widać ewidentnie, że mój tyłek jest za wysoko (to wyjaśnia ból pleców na pewnym etapie). Później udało mi się to skorygować, ale zauważyłam, że na koniec skorygowałam to za mocno i tyłek z kolei jest odrobinę za nisko. Cóż, mam co poprawiać, mam nad czym pracować i będę to robić. Bo samo zrobienie 60 minut to nie był duży problem. Myślę, że prawdziwym wyzwaniem będzie doprowadzenie deski do perfekcji. I taki jest plan na najbliższe tygodnie! 😉