Muzyka Duszy – Terry Pratchett
Standardowo, zacznijmy od okładki. Kolorystycznie taka sobie. Jakaś taka wyblakła. W sumie w kolorze śniegu – niestety nie pięknego, który zachęca do lepienia bałwana, tylko takiego konkretnie zanieczyszczonego przez sforę psów, pragnącą zaznaczyć swój teren. Na środku Śmierć lecąca na motocyklu – to akurat ładny element, przykuwający wzrok. Aczkolwiek przy tej kolorystyce, to nawet Śmierć w roli dawcy organów do mnie nie przemawia.
Na początku odwróciłam książkę, aby zobaczyć cytaty znajdujące się z tyłu na okładce. „Inne dzieci dostawały w prezencie cymbałki. Susan musiała tylko prosić dziadka, żeby zdjął kamizelkę…” – Jeny, dobrze, że nie spodnie – pomyślałam… W sumie, to pod spodniami kryłby się inny instrument… Z resztą, kto to może wiedzieć? Dobra, koniec! Cymbałki, kamizelka. Bardzo dobry cytat! Czas czytać.
Tak więc Susan jak się okazuje, jest córką Morta i Ysabell. A tym samym stała się wnuczką Śmierci. Dlatego gdy Śmierć postanawia zrobić sobie wakacje, albo po prostu ma gdzieś swoją pracę, to Susan, delikatnie mówiąc, ma przerąbane. To ona musi przejąć rodzinny interes.
Poza tym w Świecie Dysku pojawia się nowy gatunek muzyki. Muzyka wykrokowa. Nikt nie wie o co chodzi, ale jest ona niesamowicie uzależniająca.
Szczerz mówiąc, nic więcej o tej książce powiedzieć nie jestem w stanie. Nie wiem, czy to przez tą mało zachęcającą okładkę, czy przez nieodpowiedni czas czytania, ale ta część średnio przypadła mi do gustu. Ale jakby nie patrzeć, to trzecia część cyklu, więc trzeba było ją przeczytać, a nie skakać z drugiej wprost do czwartej!