Rick and Morty – Tom 10 – Starks – Pacheco – Ellerby – Cannon – McGinty – Stern

To już #10 tom przygód Ricka i Morty’ego, za to pierwszy z pięknymi zwłokami głównych bohaterów na okładce. Gigantyczna klepsydra symbolizująca upływ czasu nie tylko nawiązuje do jednej z historii, ale też uświadamia, że już tyle minęło od pierwszego numeru. Już tyle zeszytów pełnych przygód za nami. I mam nadzieję, że dużo kolejnych przed nami, bowiem to co właśnie przeczytałam, było świetne i seria zasługuje na kontynuację.

Pierwsza opowieść dotyczy złości a także metod jakie stosuje Rick, aby sobie z nią poradzić. Początkowa wypowiedź: „Jestem taki wściekły, że czuję, jak mi się dupa marszczy, Morty.” to idealne rozpoczęcie, po którym już wiedziałam, że będzie dobrze. I było bardzo dobrze. Aczkolwiek według mnie historia miała potencjał, zakończenie zawiodło mnie, z chęcią pociągnęłabym to dalej (a najlepiej zobaczyła jak inni to ciągną dalej, najlepiej ktoś kto się na tym zna).

„Kłopoty z kablówką” to nowy tytuł, ale temat bardzo chodliwy w tym świecie. Zapłakana Summer w pierwszym kadrze zwiastuje jakieś straszliwe nieszczęście. Szybko dowiadujemy się, że powód jest błahy. Pięknie zostaje to podsumowane przez Beth: „Któregoś dnia Twoja histeria będzie miała prawdziwie tragiczny powód, a ja nie odstawię butelki wina ani nie odłożę Sudoku, żeby tu przybiec. I co wtedy zrobisz?” Mamy tu „typowo” rodzinne problemy – jak zawsze. I jak zawsze podane w przyjemny do przełknięcia sposób.

„Kosmiczne dziecię” to miejsce w którym Rick usiłuje wytłumaczyć wnukowi różnicę między słowem: impotencja a omnipotencja. Klasycznie obraża go, wyzywa od głupoli. Jest to o tyle ciekawe, że w komiksie jest literówka. Zatem jeśli ktoś jest czujny, to wyłapie absurd tego i dostrzeże, że tak naprawdę Rick wychodzi tu na głupka. Poza tym małym potknięciem, komiks jest bardzo zgrabnie rozpisany.

W końcu dochodzimy do opowieści „okładkowej”. „Ricktroaktywni” to wymarzony przez Ricka „Dzień świstaka”. Podejmuje on najróżniejsze aktywności w celu zabicia czasu. To co najbardziej zwróciło moją uwagę to czytanie książki „How to juggle in 30 days”. Zaintrygowała mnie ona na tyle, że aż sprawdziłam czy takie cudo istnieje. Tak jak myślałam, nie ma takiej pozycji. I dobrze, bo już całkiem zwątpiłabym w ten świat. 30 dni na naukę żonglerki to totalnie abstrakcyjny czas w moim odczuciu. (30 minut, ok. 30 godzin jak ktoś jest bardzo oporny. Ale 30 dni?!) Oczywiście bohater posiadł tę umiejętność, co odebrałam jako taki osobisty ukłon w moją stronę i ten komiks zyskał jeszcze bardziej w moich oczach.

„Morty’ego mózgorozjeby” to kolejny powrót do pomieszczenia pełnego przykrych wspomnień, które zostały usunięte. Klasycznie Morty domaga się odtwarzania ich. Tu autorzy wykonali fajny zabieg: komiks jest napisany, narysowany i pokolorowany przez większą ilość osób. Podzielili się pracą, każde ze wspomnień tworzył kto inny. Widać to nie tylko w treści, ale także graficznie da się rozpoznać różnice. Bardzo fajna opcja, podoba mi się. Nie podoba mi się tylko jeden szczegół. Na samym początku mamy rozpiskę kto tworzył jaki fragment. Są widełki od tej strony do tej X, od tamtej do tej Y itd. No i tutaj jeszcze bardziej uwypukla się wada o której mówię od pierwszego tomiku: nie ma numerów stron. A jak nie ma numerów stron, to ciężko się w tym rozeznać. Ja osobiście jestem zbyt leniwa by to liczyć… no, ale jeśli ktoś lubi.

Na deser już tradycyjnie kilka krótszych komiksów. Powiem szczerze, że żaden z tych shortów mnie nie porwał. Są. Fajnie, że są. Przeczytałam. I to w zasadzie tyle. Nic więcej na ich temat nie jestem w stanie powiedzieć. Ani nie pochwalę, ani nie zganię. Po prostu były i raczej nie będę do nich wracać.

Podsumowując, mogę powiedzieć to, co mówię przy każdym kolejnym tomie. Polecam. Kupujcie. Czytajcie. Delektujcie się. Chcę więcej. Dajcie mi więcej!

Za komiks dziękuję wydawnictwu:

egmontlogo